Выбрать главу

— Jedna kosztuje dolara trzydzieści osiem centów — ucina pan Stacy. — Chyba że kupił je pan od dostawcy sprzętu wojskowego.

To jakaś bzdura. Dostawcy sprzętu wojskowego nie sprzedają wirujących spiral. Sprzedają pociski, miny i samoloty. Pan Crenshaw mówi coś, czego nie dosłyszałem, podczas gdy staram się dociec, czemu pan Stacy, który sprawia wrażenie całkiem kompetentnego, może z wyjątkiem permutacji, sugerował kupowanie wirujących spiral od dostawcy wojskowego. To po prostu głupie. Może to jakiś żart?

— … i właśnie w tym sęk — mówi pan Stacy, kiedy znów zaczynam przysłuchiwać się rozmowie. — Na przykład ta sala gimnastyczna. Jest już urządzona, prawda? Jej utrzymanie kosztuje pewnie grosze. Zakłada pan pozbycie się całej sekcji, szesnastu, może dwudziestu osób, i zamianę tej sali na… Nie potrafię wymyślić innego zastosowania dla przestrzeni zajmowanej nawet przez dużą siłownię, które przyniosłoby panu tyle samo pieniędzy, co obciążenie pracodawcy kosztami bezrobocia tak wielu ludzi. Nie wspominając już o utracie certyfikatu firmy zatrudniającej niepełnosprawnych, dzięki któremu, jestem tego pewien, cieszycie się ulgą podatkową.

— Co pan o tym wie? — pyta pan Crenshaw.

— W naszej komendzie również pracują niepełnosprawni — odpowiada pan Stacy. — Niektórzy zostali kalekami na służbie, innych zatrudniono, kiedy już nimi byli. Kilka lat temu też mieliśmy do czynienia z narwanym facetem, radnym, który chciał ciąć koszty pozbywając się „naciągaczy”, jak ich nazywał. Spędziłem wiele nadgodzin nad statystykami, by udowodnić, ile pieniędzy stracimy, jeśli zwolnimy tych ludzi.

— Utrzymujecie się z podatków — mówi pan Crenshaw. Widzę, jak na jego czerwonym, błyszczącym czole pulsuje naczyńko krwionośne. — Nie musicie się martwić o zysk. To my musimy zarabiać pieniądze, żeby opłacać wasze cholerne pensje.

— Co spędza panu sen z powiek, jak przypuszczam — rzuca pan Stacy. U niego również widać bijący puls. — A teraz, jeśli pan pozwoli, muszę porozmawiać z panem Arrendale’em…

— Lou, odpracujesz ten zmarnowany czas — oznajmia mi pan Crenshaw i wychodzi, trzaskając drzwiami.

Patrzę na pana Stacy’ego, a on potrząsa głową.

— Naprawdę niezły okaz. Miałem kiedyś takiego sierżanta, kiedy sam byłem jeszcze zwykłym posterunkowym, ale na szczęście przenieśli go do Chicago. Może powinien rozejrzeć się pan za inną pracą, panie Arrendale. Ten gość ewidentnie zamierza się was pozbyć.

— Nie rozumiem tego — wyznaję. — Pracuję… wszyscy pracujemy… bardzo ciężko. Czemu chce się nas pozbyć? Albo zmienić w kogoś innego… — Zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć panu Stacy’emu o eksperymentalnym leczeniu.

— To żądny władzy sukinsyn — odpowiada pan Stacy. — Tacy jak on zawsze chcą wypaść dobrze na tle kogoś, kto ma wypaść źle. Siedzi pan cichutko za biurkiem i dobrze wykonuje swoją pracę. I wygląda pan na kogoś, kogo można bezpiecznie kopać w tyłek. Na nieszczęście dla niego przydarzyły się panu te przykre historie z samochodem.

— To dla mnie żadne szczęście — mówię. — To jeszcze gorzej.

— Pewnie tak — zgadza się pan Stacy. — Ale nie do końca. Bo dzięki temu pan Crenshaw będzie miał do czynienia ze mną i szybko się przekona, że na arogancji daleko z policją nie zajedzie.

Nie jestem pewny, czy w to wierzyć. Pan Crenshaw nie jest po prostu panem Crenshawem; jest również firmą, a firma ma duży wpływ na politykę miasta.

— Coś panu powiem — dodaje pan Stacy. — Wrócimy teraz szybko do tych zdarzeń, żeby mieć to już z głowy i żeby nie musiał pan zostawać tu do późna. Miał pan jeszcze jakieś inne zajścia z Donem, choćby nie wiem jak banalne, które mogłyby świadczyć, że żywił do pana urazę?

Dla mnie to głupie, ale opowiadam mu o tym, jak Don stawał pomiędzy mną a Marjory na treningu i jak Marjory nazywała go prawdziwą kosą, choć przecież dosłownie nie mógł być kosą.

— To, co od pana słyszę, układa się w pewien wzór. Pańscy pozostali przyjaciele chronią pana przed Donem, gdyż nie podoba im się sposób, w jaki pana traktuje, zgadza się?

Nie podchodziłem do tego w ten sposób. Kiedy mówi to na głos, dostrzegam wzór równie czytelnie jak na ekranie swojego komputera lub podczas szermierczego pojedynku i zastanawiam się, dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej.

— Byłby nieszczęśliwy — mówię. — Zobaczyłby, że jestem traktowany inaczej niż on i… — przerywam, uderzony innym wzorem, którego wcześniej nie dostrzegałem. — To zupełnie jak z panem Crenshawem — dodaję. Podnosi mi się głos; słyszę w nim napięcie, ale to jest zbyt ekscytujące. — Nie podoba mu się to z tych samych przyczyn. — Znowu milknę, chcąc to przemyśleć. Sięgam ręką do wentylatora i włączam go; wirujące spirale pomagają mi myśleć, kiedy jestem zbyt poruszony. — To wzór ludzi, którzy tak naprawdę nie wierzą, że potrzebujemy środków wsparcia, i mają o nie pretensje. Gdybym… gdybyśmy… mieli gorzej, lepiej by nas rozumieli. To zestawienie powodzenia i środków wspomagających tak ich denerwuje. Jestem zbyt normalny…

Spoglądam na pana Stacy’ego; uśmiecha się i przytakuje.

— To głupie — dodaję. — Nie jestem normalny. Nie teraz. Ani nigdy wcześniej.

— Może tak się panu wydawać — mówi. — A kiedy robi pan coś takiego, jak tamta analiza przypadku i wrogiego działania, z pewnością wybiega pan ponad przeciętność… Zwykle jednak wygląda pan i działa normalnie. Wie pan, sam myślałem… tłumaczono nam to na obowiązkowych zajęciach z psychologii… że autystyczni są małomówni, sztywni, skryci. — Uśmiecha się. Nie wiem, co oznacza ten uśmiech, skoro powiedział na nasz temat tyle złych rzeczy. — I oto przekonuję się, że prowadzi pan samochód, ma pracę, zakochuje się, bierze udział w turniejach szermierki…

— Jak dotąd, tylko w jednym — prostuję.

— W porządku, jak dotąd. Ale znam mnóstwo ludzi, panie Arrendale, którzy radzą sobie znacznie gorzej od pana albo znajdują się na takim samym poziomie. Bez wspomagania. Teraz rozumiem, po co potrzebne są środki wspomagające i na czym polega ich opłacalność. To tak samo, jak ze wsuwaniem małego klina pod zbyt krótką nogę stołu. Dlaczego niby nie mieć solidnego, opierającego się na czterech nogach mebla? Po co znosić chybotliwą, niepewną powierzchnię, skoro taka mała rzecz sprawia, że cały układ jest stabilny? Lecz ludzie to nie meble, a gdy inni widzą w takim klinie zagrożenie dla siebie… Na pewno im się to nie podoba.

— Nie rozumiem, jakie zagrożenie mógłbym stanowić dla Dona albo pana Crenshawa — mówię.

— Pan osobiście? Żadne. Pańskie środki wspomagające także nie, dla nikogo. Lecz pewnym ludziom myślenie nie wychodzi za dobrze i najłatwiej jest im obarczać innych winą za wszystko, co im w życiu poszło nie tak. Don uważa zapewne, że gdyby nie cieszył się pan taryfą ulgową, to jemu poszczęściłoby się lepiej z tamtą kobietą.

Wolałbym, żeby posługiwał się jej imieniem: Marjory. „Tamta kobieta” brzmi tak, jakby Marjory zrobiła coś złego.

— Prawdopodobnie i tak by go nie lubiła, ale on nie chce się z tym pogodzić. Woli obwiniać za to sama. Oczywiście, o ile to on za tym wszystkim stoi. — Pan Stacy spuszcza wzrok na swój podręczny komputer. — Z posiadanych przez nas informacji wynika, że imał się szeregu nisko płatnych zajęć, czasami sam je porzucał, czasami go zwalniano… Ma niską wiarygodność kredytową… Może uważać siebie za przegranego i szukać winnych tego stanu rzeczy.

Nigdy nie myślałem, że normalni ludzie potrzebują usprawiedliwień dla swych porażek. Nigdy nie sądziłem, że w ogóle doznają porażek.