Aldrin znów musiał nad sobą zapanować, by nie uderzyć szefa czymś ciężkim w głowę.
— Może nawet pomogłoby to twojemu bratu — dodał Crenshaw. Tego już było za wiele.
— Proszę, nie mieszaj do tego mojego brata — wycedził Aldrin przez zaciśnięte zęby.
— No, no, nie chciałem cię zdenerwować — uśmiechnął się szeroko Crenshaw. — Pomyślałem sobie tylko, że to mogłoby pomóc… — Odwrócił się, machając niedbale ręką, zanim Aldrin zdążył powiedzieć bez ogródek, co myśli, i wybrał kolejną ofiarę.
— Przejdźmy teraz do terminów, których nie dotrzymuje twój zespół, Jenifer…
Cóż Aldrin mógł zrobić? Nic. A ktokolwiek inny? Nic. Ludzie tacy jak Crenshaw wspięli się na szczyt, ponieważ byli właśnie tacy — mieli to, co trzeba. Najwyraźniej.
Jeśli istniała taka kuracja — nie bardzo w to wierzył — czy pomogłaby jego bratu? Nienawidził Crenshawa za to, że ten podsunął mu tę przynętę. W końcu zdołał zaakceptować Jeremy’ego takim, jaki był. Stłumił dawne urazy i poczucie winy. Co by było, gdyby Jeremy się zmienił?
ROZDZIAŁ DRUGI
Pan Crenshaw jest nowym kierownikiem. Pan Aldrin, nasz szef, oprowadzał go pierwszego dnia. Nie polubiłem go — to znaczy pana Crenshawa — ponieważ miał ten sam fałszywie serdeczny ton głosu co nauczyciel WF w moim gimnazjum, który chciał być trenerem futbolu w liceum. Kazał się nazywać trenerem Jerrym. Uważał, że cała klasa specjalna jest głupia; nienawidziliśmy go wszyscy. Nie żywię wobec pana Crenshawa nienawiści, nie można jednak powiedzieć, żebym go lubił.
Dzisiaj, jadąc do pracy, czekam na czerwonym świetle w miejscu, gdzie ulica krzyżuje się z trasą między stanową. Samochód przede mną to ciemnoniebieski minivan, ma tablice innego stanu, Georgii. Widzę misia przyczepionego czerwonymi przyssawkami do tylnej szyby. Uśmiecha się do mnie głupkowato. Cieszę się, że to zabawka; nienawidzę psów, które siedzą na tylnych kanapach i gapią się na mnie. Zwykle warczą na mój widok.
Światło się zmienia i minivan rusza. Nim zdążę pomyśleć: „Nie, stój!”, uderzają w niego dwa samochody, próbujące pełnym gazem przejechać na czerwonym świetle — beżowy pickup z brązowym paskiem i pomarańczowym automatem z chłodzoną wodą na skrzyni, i brązowy sedan, tuż za którym pojawia się ciężarówka. Hałas jest okropny: zgrzyt/huk/pisk/chrupot — wszystko na raz, minivan i ciężarówka obracają się, rozpryskując dookoła grad błyszczącego szkła… Chcę zapaść się w sobie na widok groteskowych kształtów, które wirują coraz bliżej. Zamykam oczy.
Cisza powraca wolno, przerywana trąbieniem klaksonów tych, którzy nie znają przyczyny zatoru. Otwieram oczy. Pali się zielone światło. Ludzie powysiadali z aut. Kierowcy rozbitych samochodów chodzą w kółko i dyskutują.
Kodeks ruchu drogowego mówi, że z miejsca wypadku nie wolno oddalać się jego uczestnikom. Kodeks ruchu drogowego mówi, że należy zatrzymać się i udzielić pomocy. Lecz ja nie jestem uczestnikiem, ponieważ w mój wóz uderzyło tylko kilka okruchów szkła. Poza tym dookoła jest mnóstwo ludzi, którzy mogą pomóc. Nie mam odpowiedniego przeszkolenia.
Patrzę ostrożnie za siebie i powoli, uważnie omijam miejsce wypadku. Ludzie przyglądają mi się ze złością. Aleja nie zrobiłem nic złego; nie brałem udziału w wypadku. Gdybym tu został, spóźniłbym się do pracy. I musiałbym rozmawiać z policjantami. Boję się policjantów.
Jestem cały roztrzęsiony, więc po dotarciu do pracy nie siadam za biurkiem, tylko udaję się do sali gimnastycznej. Nastawiam polkę i fugę ze Schwandy Kobziarza, ponieważ muszę sobie wysoko poskakać, mam też ochotę na szerokie, zamaszyste ruchy. Udaje mi się nieco uspokoić, nim pojawia się pan Crenshaw o twarzy błyszczącej brzydkim, czerwonawym beżem.
— No i jak, Lou? — rzuca. Mówi przytłumionym głosem, jakby chciał mu nadać przyjacielskie brzmienie, choć w rzeczywistości jest rozgniewany. Trener Jerry zazwyczaj używał takiego tonu. — Podoba ci się sala gimnastyczna, co?
Długa odpowiedź jest zawsze bardziej interesująca od krótkiej. Wiem, że większość ludzi woli usłyszeć raczej krótką, niezbyt interesującą odpowiedź niż długą, choć ciekawą, toteż staram się o tym pamiętać, gdy zadają mi pytania, na które można by udzielić długiej odpowiedzi, gdyby tylko ją zrozumieli. Pan Crenshaw chce jedynie wiedzieć, czy podoba mi się sala gimnastyczna. Nie chce wiedzieć jak bardzo.
— Jest ładna — odpowiadam.
— Brakuje ci tu czegoś?
— Nie. — Brakuje mi mnóstwa rzeczy, których tutaj nie ma, w tym jedzenia, wody i miejsca do spania, ale jemu chodzi o to, czy potrzebuję w tym pomieszczeniu czegoś, co służy do celów, dla jakich zostało ono urządzone, a czego w nim brakuje.
— Potrzebujesz tej muzyki?
Ta muzyka. Laura nauczyła mnie, że kiedy ludzie poprzedzają rzeczownik słówkiem „ten/ta”, to tym samym określają swoją postawę wobec znaczenia owego rzeczownika. Próbuję się domyślić, jakie jest nastawienie pana Crenshawa do tej muzyki, a on mówi dalej — ludzie często tak robią — zanim zdążę mu odpowiedzieć.
— To takie trudne — ciągnie. — Cały czas mieć tę muzykę pod ręką. Nagrania się zużywają… Byłoby znacznie łatwiej, gdybyś my włączyli radio.
Z radia dobiega tutaj donośny, dudniący hałas albo zawodzące śpiewy zamiast muzyki. I reklamy, jeszcze głośniejsze, co parę minut. Brakuje w tym rytmu i nikt nie mógłby się przy tym odprężyć.
— Radio się nie nadaje — mówię. Widzę po jego minie, że było to zbyt brutalne. Muszę powiedzieć więcej, użyć długiej odpowiedzi, a nie krótkiej. — Muzyka musi przeze mnie przepływać — dodaję. — To musi być odpowiednia muzyka, by odnieść właściwy skutek, i to musi być muzyka, a nie gadanie lub śpiew. Tak jest z każdym z nas. Potrzebujemy własnej muzyki, muzyki, która na nas działa.
— Byłoby miło — rzuca pan Crenshaw głosem, w którym pobrzmiewa złość — gdybyśmy wszyscy mieli swoją ulubioną muzykę. Lecz większość ludzi… — „większość ludzi” wymawia tonem oznaczającym tych prawdziwych ludzi, normalnych — … musi słuchać tego, co jest dostępne.
— Rozumiem — odpowiadam, chociaż wcale nie rozumiem. Każdy mógłby przynosić sobie odtwarzacz z własną muzyką i nosić w pracy słuchawki, tak jak my. — Ale dla nas… — „Dla nas”, autystycznych, niekompletnych — … to musi być odpowiednia muzyka.
Teraz naprawdę wygląda na wściekłego: mięśnie jego policzków się marszczą, a twarz czerwienieje i błyszczy. Dostrzegam napięcie ramion pod koszulą.
— Bardzo dobrze — mówi. Nie chodzi mu o to, że wszystko jest bardzo dobrze. Chodzi mu o to, że musi pozwalać nam grać odpowiednią muzykę, ale zmieni to, jeśli tylko będzie mógł. Zastanawiam się, czy słowa na papierze w naszych umowach są wystarczająco silne, by mu to uniemożliwić. Zastanawiam się, czy nie porozmawiać z panem Aldrinem. Przez kolejne piętnaście minut staram się ochłonąć na tyle, by móc wrócić do swojego pokoju. Jestem cały spocony. Brzydko pachnę. Biorę ubranie na zmianę i idę wziąć prysznic. Kiedy wreszcie siadam do roboty, od oficjalnego początku dnia pracy upływa właśnie godzina i czterdzieści siedem minut; będę musiał posiedzieć do późna, by to nadrobić.
Pan Crenshaw przychodzi do mnie pod koniec dnia, gdy jeszcze pracuję. Otwiera moje drzwi bez pukania. Nie wiem, jak długo tam tkwił, zanim go zauważyłem, lecz jestem pewny, że nie zapukał. Podskakuję, kiedy mówi: „Lou!”, i odwracam się.