Выбрать главу
* * *

W sobotę nie mamy w firmie żadnego zebrania. Idę do Centrum, lecz dyżurny doradca jest chory. Rzucam okiem na zamieszczony w biuletynie numer telefonu do działu pomocy prawnej i zapamiętuję go. Nie chcę dzwonić tam sam. Nie wiem, co myślą pozostali. Po paru minutach wracam do domu i dalej czytam książkę, choć tym razem znajduję czas, by posprzątać mieszkanie i umyć samochód, nadrabiając zeszły tydzień. Postanawiam wyrzucić stary pokrowiec z owczego runa, ponieważ od czasu do czasu czuję ukłucia odłamków szkła, i kupić nowy. Nowy mocno pachnie skórą i jest bardziej miękki od starego. W niedzielę idę wczesnym rankiem do kościoła, żeby mieć jak najwięcej czasu na czytanie.

W poniedziałek wszyscy otrzymujemy notatkę informującą nas o datach i godzinach testów wstępnych. Tomografia komputerowa. Rezonans magnetyczny. Badanie internistyczne. Rozmowa z psychologiem. Test psychologiczny. Według notatki, aby pójść na te testy, możemy bezkarnie zwolnić się z pracy. Oddycham z ulgą — nie chciałbym odrabiać tych wszystkich godzin, jakie zajmą badania. Pierwsze badanie — stanu zdrowia — odbędzie się w poniedziałek po popołudnie. Wszyscy udajemy się do kliniki. Nie lubię, kiedy dotyka mnie ktoś obcy, ale wiem, jak należy zachowywać się w klinice. Ukłucie igły do pobierania krwi wcale nie boli, nie rozumiem jednak, co moja krew i mocz mają wspólnego z funkcjonowaniem mózgu. Nikt nie próbuje mi nawet tego wyjaśnić.

We wtorek przechodzę tomografię komputerową. Technik zapewnia mnie w kółko, że nic nie będzie bolało i żebym niczego się nie bał, gdy maszyna wsuwa mnie do wąskiej komory. Nie boję się. Nie mam klaustrofobii.

Po pracy muszę zrobić zakupy spożywcze, ponieważ w poprzedni wtorek poszedłem na spotkanie grupy. Powinienem uważać na Dona, ale nie wierzę, że naprawdę zamierza wyrządzić mi krzywdę. Jest moim przyjacielem. Pewnie jest mu przykro za to, co zrobił… jeżeli to naprawdę on. Poza tym, to mój zwyczajowy dzień zakupów. Rozglądam się po parkingu, ale nikogo nie widzę. Strażnicy przy bramach campusu nie wpuszczają do środka obcych.

Przed sklepem parkuję możliwie najbliżej latarni, na wypadek gdyby się ściemniło, zanim zrobię zakupy. Znajduję szczęśliwe miejsce: jedenaste od końca rzędu. W sklepie jest niewielu ludzi, mam więc czas, żeby odszukać wszystkie pozycje z listy. Choć nie spisałem jej, to wiem, czego potrzebuję, i nie muszę wracać się po coś, czego zapomniałem wziąć z półki. Umieściłem w wózku zbyt wiele artykułów, by skorzystać z kolejki ekspresowej, toteż wybieram najkrótszy z ogonków do zwykłych kas.

Kiedy wychodzę ze sklepu, zmierzcha się, ale nie jest jeszcze zupełnie ciemno. Powietrze jest chłodne, nawet nad chodnikiem wokół parkingu. Pcham przed siebie wózek, wsłuchując się w turkot jednego z kółek, które tylko od czasu do czasu styka się z chodnikiem. To niemal jak jazz, tylko mniej przewidywalne. Dochodzę do samochodu, otwieram drzwi i zaczynam ostrożnie wkładać do środka torby z zakupami. Cięższe rzeczy, jak detergent do prania i puszki z sokiem, stawiam na podłodze, żeby się nie przewróciły ani nie zgniotły innych zakupów. Chleb i jajka kładę na tylnym siedzeniu.

Za moimi plecami nieoczekiwanie turkoce wózek. Obracam się i w pierwszym momencie nie rozpoznaję twarzy mężczyzny w ciemnej kurtce. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to Don.

— To twoja wina, że Tom mnie wyrzucił — mówi. Ma ściągniętą twarz o napiętych węzłach mięśni i budzące grozę oczy. Boję się w nie patrzeć, więc skupiam wzrok na innych częściach jego oblicza. — To twoja wina, że Marjory kazała mi odejść. To jest chore, jeśli kobiety uganiają się za nienormalnymi. Pewnie masz tuziny doskonale normalnych kobiet, ujętych twoją bezradnością. — Przemawia cienkim, piskliwym głosem i domyślam się, że kogoś cytuje bądź naśladuje. — „Biedny Lou, nie może na to nic poradzić” i „Biedny Lou, on naprawdę mnie potrzebuje”. — Ponownie zaczyna mówić grubszym głosem. — Tacy jak ty nie potrzebują normalnych kobiet — oznajmia. — Dziwadła powinny parzyć się z dziwadłami, jeżeli już w ogóle muszą. Chce mi się rzygać na samą myśl, że robisz to z normalną kobietą. To obrzydliwe.

Nie mogę nic powiedzieć. Przypuszczam, że powinienem być przerażony, ale ja nie czuję strachu, tylko smutek, smutek tak wielki, że przypomina mroczny, bezkształtny ciężar. Don jest normalny. Z taką łatwością mógłby być… mógłby dokonać tylu różnych rzeczy. Czemu to odrzucił, by stać się kimś takim?

— Wszystko zapisałem — dodaje. — Nie mogę zająć się każdym takim jak ty, ale będą wiedzieli, dlaczego to zrobiłem, kiedy przeczytają list.

— To nie moja wina — mówię.

— Akurat — rzuca ironicznie.

Podchodzi bliżej. Jego pot ma dziwny zapach. Nie wiem dlaczego, domyślam się tylko, że zjadł lub napił się czegoś, co daje taką woń. Ma przekrzywiony kołnierzyk koszuli. Spuszczam wzrok. Jego buty są zakurzone, a jedna sznurówka zwisa luźno. Pastowanie butów jest ważne. To wywiera dobre wrażenie. Obecnie Don nie wywiera dobrego wrażenia, ale jakoś nikt tego nie zauważa. Kątem oka widzę innych ludzi, śpieszących do samochodów lub do sklepu i kompletnie nie zwracających na nas uwagi.

— Jesteś dziwadłem, Lou — syczy. — Rozumiesz, co do ciebie mówię? Jesteś dziwadłem i twoje miejsce jest w zoo.

Wiem, że słowa Dona nie mają sensu i nie są prawdziwe, jednak czuję się zraniony siłą jego niechęci. Czuję się też głupio, że nie dostrzegłem w nim tego wcześniej. Był moim przyjacielem; uśmiechał się do mnie, próbował mi pomóc. Skąd mogłem wiedzieć?

Wyciąga z kieszeni prawą rękę i widzę mierzący we mnie czarny otwór broni. Lufa błyszczy lekko w świetle, lecz wnętrze pozostaje ciemne. Podąża ku mnie mrok.

— Ta cała cholerna pomoc socjalna… Do diabła, gdyby nie ty i tobie podobni, reszta świata nie zsuwałaby się teraz w kolejny kryzys. Zrobiłbym karierę, zamiast babrać się w tej parszywej robocie.

Nie wiem, jaką pracę wykonuje Don. Powinienem był się dowiedzieć. Nie uważam, że to ja ponoszę winę za to, na co wydaje się pieniądze. Nie sądzę, żeby zrobił wymarzoną karierę tylko dlatego, że byłbym martwy. Pracodawcy wybierają ludzi w porządnie wyczyszczonych butach i o dobrych manierach, którzy ciężko pracują i dobrze żyją z innymi. Don jest brudny i obdarty, ordynarny i leniwy.

Porusza się gwałtownie, wyciągając w moją stronę rękę z bronią.

— Wsiadaj do samochodu — mówi, ale ja już się poruszam. Jego wzór jest prosty, łatwy do rozpoznania, a on sam nie jest tak silny ani szybki, za jakiego się uważa. Łapię go za wysuwający się naprzód nadgarstek i szarpię w bok. Hałas nie przypomina dźwięku, jaki wydaje broń w telewizji. Jest głośniejszy i brzydszy; odbija się echem od elewacji budynku. Choć nie mam klingi, moja ręka uderza go w brzuch. Don zwija się wpół, wyrzucając z siebie cuchnące powietrze.

— Hej! — krzyczy ktoś.

— Policja! — woła ktoś inny. Słyszę krzyki. Znikąd pojawia się grupka ludzi i rzuca na Dona. Zataczam się i niemal przewracam, gdy inni na mnie skaczą. Ktoś łapie mnie za ramiona i okręca twarzą do samochodu.

— Puść go — rozlega się głos. — To ofiara. — Pan Stacy. Nie wiem, co tutaj robi. Krzywi się. — Panie Arrendale, czy nie mówiliśmy panu, żeby był pan ostrożny? Dlaczego po pracy nie pojechał pan prosto do domu? Gdyby Dan nam nie powiedział, że powinniśmy mieć na pana oko…

— Ja… myślałem… byłem ostrożny — mówię. Trudno rozmawiać w takim hałasie. — Ale potrzebowałem jedzenia; to mój dzień zakupów spożywczych. — Dopiero teraz sobie przypominam, że Don wiedział, że w ten dzień jeżdżę do sklepu i że widziałem go tutaj w któryś wtorek.