Выбрать главу

— Ma pan cholerne szczęście — komentuje policjant.

Don leży na ziemi, dwaj mężczyźni klęczą mu na plecach; wykręcili mu do tyłu ramiona, które teraz skuwają. Trwa to dłużej i wygląda gorzej niż w wiadomościach. Don wydaje z siebie dziwaczne dźwięki, przypominające łkanie. Kiedy stawiają go na nogi, okazuje się, że naprawdę płacze. Łzy spływają mu po twarzy, żłobiąc kanaliki w pokrywającym ją brudzie. Jest mi przykro. To musi być paskudne uczucie, płakać przed takimi ludźmi.

— Ty draniu! — woła na mój widok. — Wrobiłeś mnie.

— W nic cię nie wrobiłem — odpowiadam. Chcę wyjaśnić, że nie wiedziałem o obecności policji, która zresztą jest na mnie zła za opuszczenie mieszkania, ale już go ze sobą zabierają.

— Mówiąc o ludziach utrudniających nam pracę — odzywa się pan Stacy — nie mam na myśli osób autystycznych. Chodzi mi o tych, którzy lekceważą zwykłe środki ostrożności. — Nadal mówi gniewnym tonem.

— Potrzebowałem zakupów — powtarzam.

— Tak samo jak musiał pan zrobić pranie w piątek wieczorem?

— Tak — odpowiadam. — Ale teraz jest dzień.

— Ktoś mógł zrobić zakupy za pana…

— Nie wiem, kogo mógłbym o to poprosić — mówię. Patrzy na mnie dziwnie, po czym kręci głową.

Nie znam dudniącej mi w głowie muzyki. Nie rozumiem uczucia, które mnie przepełnia. Mam ochotę poskakać, żeby się uspokoić, lecz w okolicy nie ma takiego miejsca, gdzie mógłbym to zrobić — dokoła tylko asfalt, rzędy samochodów, w pobliżu przystanek. Nie chcę wsiąść do auta i jechać do domu.

Ludzie wciąż mnie wypytują, jak się czuję. Niektórzy mają latarki, którymi świecami w twarz. Bezustannie sugerują, że jestem „załamany” i „wystraszony”. Nie czuję się załamany. Załamany kojarzy mi się z „osamotniony”. Czułem się samotny, porzucony, kiedy umarli moi rodzice, teraz jednak tak się nie czuję. Bałem się, kiedy Don mi groził, bardziej jednak czułem smutek i gniew.

To, co czuję teraz, jest bardzo żywe i odrobinę bezładne. Nikt się nie domyśla, że mogę czuć się szczęśliwy i podekscytowany. Ktoś próbował mnie zabić i mu się nie powiodło. Żyję. Czuję się bardzo żywy, świadomy struktury ubrania na skórze, koloru światła i smaku powietrza, którym oddycham. Zwykle byłby to nadmierny napływ bodźców, lecz dziś jest inaczej: to przyjemne uczucie. Chce mi się biegać, skakać i krzyczeć, wiem jednak, że byłoby to niewłaściwie. Gdyby znajdowała się tu Marjory, chciałbym wziąć ją w ramiona i ucałować, lecz to byłoby już wielce nieodpowiednie.

Zastanawiam się, czy gdy normalni ludzie unikną śmierci, czują się załamani, smutni i zdenerwowani. Trudno wyobrazić sobie kogoś, kto w takiej sytuacji nie cieszyłby się i nie czuł ulgi, nie jestem jednak tego pewny. Może uważają, że moje reakcje powinny być inne, ponieważ jestem autystyczny; nie bardzo wiem, więc nie chcę im mówić, jak naprawdę się czuję.

— Uważam, że nie powinien pan prowadzić — mówi pan Stacy.

— Może pozwoli pan, że za kierownicą usiądzie któryś z naszych ludzi, dobrze?

— Mogę sam prowadzić — odpowiadam. — Nie jestem aż tak zdenerwowany. — Chcę być w samochodzie sam na sam ze swoją muzyką. Poza tym, nie grozi mi niebezpieczeństwo. Don nie może mnie już skrzywdzić.

— Panie Arrendale — nalega Stacy, przysuwając ku mnie głowę — może pan uważać, że nie jest pan zdenerwowany, lecz każdy, kto przeżył coś takiego, musi stracić panowanie nad sobą. Nie będzie pan tak skupiony jak zwykle. Niech pan pozwoli poprowadzić komuś innemu.

Wiem, że poradzę sobie z prowadzeniem auta, toteż potrząsam głową. Wzrusza ramionami.

— Ktoś spotka się z panem, żeby spisać zeznania, panie Arrendale. Może ja, może ktoś inny. — Potem odchodzi. Tłum się stopniowo przerzedza.

Sklepowy wózek leży na boku; torby są porozdzierane, a jedzenie porozrzucane po asfalcie. Wygląda to paskudnie; żołądek podchodzi mi do gardła. Nie mogę tak zostawić tego bałaganu. Nadal potrzebuję zakupów — część uległa uszkodzeniu. Nie mogę sobie przypomnieć, które są w wozie, bezpieczne, a które muszę kupić na nowo. Nie mogę znieść myśli o powrocie do gwarnego wnętrza sklepu.

Powinienem to pozbierać. Pochylam się. Co za obrzydliwość: chleb rozdeptany na brudnym chodniku, rozlany sok, powgniatane puszki. Nie musi mi się to podobać; po prostu trzeba to zrobić. Sięgam, podnoszę i przenoszę, starając się możliwie jak najostrożniej tego dotykać. To marnowanie jedzenia, a marnowanie jedzenia jest złe, nie mogę jednak jeść brudnego chleba ani pić rozlanego soku.

— Nic panu nie jest? — pyta ktoś. Podskakuję, a ten ktoś dodaje: — Przepraszam… po prostu nie wyglądał pan najlepiej.

Radiowozy zniknęły. Nie wiem, kiedy odjechały. Zapadł zmrok. Nie wiem, jak wyjaśnić, co się tutaj stało.

— Nic mi nie jest — odpowiadam. — W odróżnieniu od zakupów.

— Może pomóc? — proponuje. To potężnie zbudowany, łysiejący mężczyzna o kręconych włosach wokół nagiej skóry na głowie. Ma na sobie szare, luźne spodnie i czarny T-shirt.

Nie wiem, czy powinienem pozwolić mu pomóc, czy też nie. Nie wiem, jakie postępowanie jest właściwie w takiej sytuacji. Nie uczyli nas tego w szkole. Zdążył już podnieść dwie wgniecione puszki, jedną z sosem pomidorowym, a drugą z pieczoną fasolą.

— Te są dobre — informuje. — Tylko trochę pogięte. — Podaje mi je.

— Dziękuję — mówię. Zawsze dobrze jest podziękować, kiedy ktoś ci coś podaje. Nie chcę powgniatanych puszek, ale to nie ma znaczenia: jeśli chcesz dostać prezent, musisz za niego podziękować.

Podnosi rozwalone pudełko, które powinno zawierać ryż, i wrzuca je do kosza na śmieci. Kiedy już wszystko, co możemy pozbierać, ląduje w koszu lub w moim samochodzie, macha mi ręką i odchodzi. Nie wiem, jak się nazywa.

* * *

Kiedy dojeżdżam do domu, nie ma jeszcze siódmej. Nie wiem, o której zjawi się policjant. Dzwonię do Toma, żeby mu opowiedzieć, co się wydarzyło, ponieważ zna Dona, a ja nie znam innych osób, do których mógłbym zadzwonić. Mówi, że przyjedzie do mnie do domu. Nie potrzebuję jego obecności, ale on i tak chce przyjechać.

Po przybyciu sprawia wrażenie zdenerwowanego. Marszczy brwi i czoło.

— Nic ci nie jest, Lou?

— Wszystko w porządku — odpowiadam.

— Don naprawdę na ciebie napadł? — pyta dalej, nie czekając na odpowiedź. — Nie mogę uwierzyć… Powiedzieliśmy o nim temu policjantowi…

— Powiedzieliście panu Stacy’emu o Donie?

— Po tej historii z bombą. Wydawało się oczywiste, Lou, że to musiał być ktoś z naszej grupy. Próbowałem ci powiedzieć…

Pamiętam, jak Lucia mu wtedy przerwała.

— Powinniśmy byli to przewidzieć — ciągnie Tom. — Don był zazdrosny o Marjory.

— Obwinia mnie też o swoją pracę — mówię. — Powiedział, że jestem dziwadłem i że to moja wina, że nie ma takiej posady, jakiej chciałby, a ludzie tacy jak ja nie powinni przyjaźnić się z normalnymi kobietami, takimi jak Marjory.

— Zazdrość to jedno, a niszczenie przedmiotów i krzywdzenie ludzi to coś zupełnie innego — oznajmia Tom. — Przykro mi, że musiałeś przez to przejść. Myślałem, że jest zły na mnie.

— Nic mi nie jest — powtarzam. — Nie zrobił mi krzywdy. Wiedziałem, że mnie nie lubi, toteż nie było tak źle, jak mogło być.

— Lou, jesteś… nadzwyczajny. Nadal jednak uważam, że to częściowo moja wina.

Nie rozumiem tego. Don to zrobił. Tom nie kazał mu tego robić. Jak, choćby w najmniejszym stopniu, mógł ponosić za to winę?