Выбрать главу

— Nie udała mi się ta zastawa — przyznaję. — Była za słaba…

— Sprawdźmy, czy popełnisz ten błąd dwa razy — proponuje. Salutuje i tym razem to ja atakuję pierwszy. Nie zaliczam trafienia, a jego ataki wydają się szybsze od moich; dwa czy trzy razy zmusza mnie do parowania, nim dostrzegam lukę w jego obronie. Niestety, zanim zadaję cios, trafia mnie w prawe ramię.

— Stanowczo zbyt ciężko — mówi. — Lou, jesteś naprawdę niezłym szermierzem. Widziałem to na turnieju; debiutanci nigdy nie wygrywają i miałeś typowe dla żółtodzioba problemy, ale widać było, że wiesz, co robisz. Czy kiedykolwiek myślałeś o klasycznej szermierce?

— Nie — odpowiadam. — Znam tylko Toma i Lucie…

— Powinieneś się nad tym zastanowić. Tom i Lucia to jedni z najlepszych podwórkowych trenerów… — Simon uśmiecha się do Toma, który odpowiada naburmuszoną miną — …ale odrobina klasycznej techniki poprawiłaby pracę twych nóg. Ostatnim razem trafiłem cię nie dzięki szybkości, lecz dodatkowemu zasięgowi ramienia, bo wiem, jak dokładnie postawić stopę, by uzyskać jak największy zasięg przy jak najmniejszym odsłonięciu się. — Simon zdejmuje maskę, wiesza szpadę na kołku i wyciąga do mnie dłoń. — Dziękuję, Lou, za dobrą walkę. Może to powtórzymy, jak tylko odsapnę.

— Dziękuję — mówię i ściskam mu rękę. Ma uścisk silniejszy niż Tom. Brak mi tchu; odwieszam ostrze i wsuwam maskę pod wolne krzesło, na którym zaraz siadam. Zastanawiam się, czy naprawdę mnie lubi, czy będzie taki jak Don i potem mnie znienawidzi. Ciekawe, czy Tom powiedział mu, że jestem autystyczny.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

— Przepraszam — mówi Lucia; wyszła na zewnątrz ze sprzętem i usiadła obok mnie. — Nie powinnam tak wybuchać.

— Nie jestem zły — zapewniam ją. Teraz już nie, skoro się przekonałem, że wie, co złego zrobiła, i już tego nie robi.

— Dobrze. Słuchaj… wiem, że lubisz Marjory, a ona lubi ciebie. Nie pozwól, żeby to całe zamieszanie z Donem coś zepsuło, OK?

— Nie wiem, czy Marjory lubi mnie w jakiś specjalny sposób — przyznaję. — Don powiedział, że tak, ale ona tego nie powiedziała.

— Wiem. Trudna sprawa. Dorośli nie są równie bezpośredni jak dzieci, przez co stwarzają sobie masę problemów.

Marjory wychodzi z domu, zapinając szermierczą kurtkę. Uśmiecha się do mnie i Lucii — nie jestem pewny, do kogo kieruje ten uśmiech — gdy zamek się zacina.

— Jadłam za dużo pączków — mówi. — Albo za mało chodzę, czy coś w tym rodzaju.

— Chodź… — Lucia wyciąga rękę i Marjory podchodzi tak, żeby Lucia mogła rozpiąć zamek i jej pomóc.

Nie wiedziałem, że wyciągnięcie ręki sygnalizuje chęć udzielenia pomocy. Myślałem, że wyciągnięta ręka oznacza prośbę o pomoc. Może ma takie znaczenie tylko w kombinacji ze słowem „chodź”.

— Pofechtujemy się trochę, Lou? — pyta Marjory.

— Tak — odpowiadam. Czuję, że się czerwienię. Zakładam maskę i podnoszę szpadę. — Chcesz walczyć szpadą i sztyletem?

— Pewnie — mówi Marjory. Zakłada maskę i nie widzę już jej twarzy, jedynie błysk oczu i zębów, kiedy się odzywa. Za to nadal dostrzegam jej kształty pod szermierczą kurtką. Chciałbym ich dotknąć, ale to nie byłoby właściwe. Tak mogą tylko dziewczyny ze swoimi chłopakami.

Marjory salutuje. Walczy według prostszego wzoru niż Tom i z łatwością mógłbym zaliczyć trafienie, lecz to zakończyłoby pojedynek. Paruję, wykonuję krótkie pchnięcie, ponownie paruję. Gdy nasze ostrza się stykają, czuję dotyk jej dłoni. Dotykamy się bez dotykania. Krąży to w jedną, to w drugą stronę, przesuwa do przodu i w tył, a ja za nią podążam. To rodzaj tańca, wzorzec ruchu, tyle że bez muzyki. Przypominam sobie wszystkie znane mi utwory, próbując połączyć któryś z naszym tańcem. Próba dostosowania mojego wzoru do jej wywołuje we mnie dziwne wrażenie. Nie chcę jej pokonać, a jedynie czuć zwarcie, dotyk ostrzy na dłoniach i plecach.

Paganini. Pierwszy koncert na wiolonczelę, w tonacji D-dur, Opus 6, część trzecia. Nie do końca pasuje, ale jest najlepszy spośród wszystkich fragmentów muzyki, jakie potrafię sobie przypomnieć. Stateczny, a jednocześnie szybki, z krótkimi przerwami, kiedy Marjory wyłamuje się z rytmu, zmieniając kierunek. Przyspieszam lub zwalniam wyimaginowaną muzykę, by pasowała do naszych ruchów.

Ciekawe, co słyszy Marjory. Zastanawiam się, czy zdołałaby usłyszeć muzykę, którą ja słyszę. Gdybyśmy oboje myśleli o tej samej muzyce, to czy słyszelibyśmy ją w taki sam sposób? Zgrywalibyśmy się czy nie? Słyszę dźwięki jak kolory w mroku, dla niej mogą to być ciemne linie na świetle, tak jak zapisuje się nuty.

Gdybyśmy to połączyli, to czy nie zniesie się to nawzajem: ciemne na jasnym i jasne na ciemnym? Albo…

Trafienie Marjory przerywa moje rozmyślania.

— Dobrze — mówię i daję krok wstecz. Kiwa głową i ponownie salutuje.

Czytałem kiedyś opis myślenia jako światła i nie-myślenia jako mroku. Podczas fechtunku zastanawiam się nad różnymi sprawami i Marjory zdobywa punkt szybciej ode mnie. Jeśli więc ona nie zastanawia się nad różnymi sprawami, to czy nie-myślenie sprawia, że jest szybsza, i czy ten mrok jest szybszy od światła mojego myślenia?

Nie wiem, jaka jest prędkość myśli. Nie wiem, czy prędkość myśli jest u każdego taka sama. Czy to prędkość, czy głębia myślenia sprawiają, że jego style różnią się od siebie?

Wiolonczela wznosi się w spiralnym wzorze i Marjory gubi rytm. Ruszam w solowy pląs i zaliczam trafienie.

— Dobrze — mówi i odstępuje do tyłu. Jej ciało porusza się w rytm głębokich oddechów. — Wykończyłeś mnie, Lou; to była długa walka.

— A co ze mną? — pyta Simon. Chciałbym zostać z Marjory, ale spodobał mi się wcześniejszy pojedynek z Simonem i chcę zrobić to jeszcze raz.

Tym razem słyszę inną muzykę. Fantazja Carmen Sarasate’a… doskonała do kociego krążenia Simona wokół mnie, wypatrywania luki w obronie i koncentracji. Nigdy nie sądziłem, że potrafiłbym tańczyć — to umiejętność towarzyska, a wtedy zawsze sztywnieję i robię się niezdarny. Teraz jednak, z ostrzem w dłoni, dobrze jest poruszać się w rytm wewnętrznej muzyki.

Simon jest lepszy ode mnie, ale się tym nie przejmuję. Jestem ciekawy, co potrafi i co ja mogę zrobić. Zdobywa punkt, potem drugi, ale po chwili go trafiam.

— Do pięciu? — pyta. Zdyszany, kiwam głową.

Tym razem żaden z nas nie zalicza szybko trafienia. Walczymy długo, aż wreszcie zdobywam punkt, bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom. Remisujemy. Pozostali stoją w milczeniu i patrzą. Wyczuwam ich zainteresowanie, ciepłe miejsce na plecach. Naprzód, na boki, dookoła, wstecz. Simon zna i blokuje wszystkie moje ciosy; mnie udaje się parować jego. W końcu robi coś, czego nawet nie dostrzegam: jego ostrze pojawia się w miejscu, gdzie przed chwilą je zablokowałem, i przeciwnik trafia mnie, wygrywając pojedynek.

Spływam potem mimo chłodu nocy. Jestem pewny, że brzydko pachnę, toteż zaskakuje mnie Marjory, która podchodzi do mnie i dotyka mojego ramienia.

— To było wspaniałe, Lou — chwali. Zdejmuję maskę. Oczy jej błyszczą, a uśmiech jest tak szeroki, że niemal sięga włosów.

— Jestem spocony — mówię.

— I nic dziwnego po czymś takim — zauważa. — Rany. Nie wiedziałam, że potrafisz tak walczyć.

— Ani ja — przyznaję.

— Teraz kiedy już to wiemy — odzywa się Tom — powinniśmy zabierać cię na inne turnieje. Co o tym myślisz, Simon?