— Co robisz? — pyta.
— Pracuję — odpowiadam. A co myślał? Cóż innego mógłbym robić przy biurku?
— Pozwól mi rzucić okiem — mówi i podchodzi bliżej.
Staje za mną i czuję, jak moje nerwy zwijają się pod skórą, niczym zrolowany dywan. Nienawidzę, kiedy ktoś za mną stoi.
— Co to jest? — Dźga palcem linijkę symboli, oddzielonych białą kreską od gąszczu znaków powyżej i poniżej. Majstrowałem przy tej linijce przez cały dzień, starając sieją zmusić, by zrobiła to, czego od niej oczekuję.
— To będzie… linijka pomiędzy tym… — wskazuję na bloki znaków powyżej — … a tym. — Pokazuję znaki poniżej.
— A co to jest? — pyta.
Naprawdę nie wie? A może chodzi o to, co w książkach jest nazywane naukowym dyskursem, kiedy nauczyciele zadają pytania, na które znają odpowiedzi, by się dowiedzieć, czy studenci także je znają? Jeśli naprawdę nie wie, to cokolwiek powiem, pozbawione będzie dla niego sensu. Jeśli naprawdę wie, rozzłości się, gdy tylko się zorientuje, że według mnie nie wie.
Byłoby prościej, gdyby ludzie mówili to, co myślą.
— To jest system trójwarstwowej syntezy — odpowiadam. Prawidłowa odpowiedź, choć krótka.
— Och, rozumiem — mówi głosem pełnym sarkazmu. Czyżby uważał, że kłamię? Widzę jego zniekształcone odbicie na powierzchni błyszczącej kuli, stojącej na moim biurku. Trudno określić, jaką ma minę.
— System trój warstwowej syntezy zostanie wstawiony do kodów produkcyjnych — mówię, starając się za wszelką cenę zachować spokój. — Umożliwia użytkownikowi końcowemu zdefiniowanie parametrów produkcyjnych, zapobiega jednakże zmianom, które doprowadziłyby do czegoś szkodliwego.
— I ty to rozumiesz? — pyta.
Co to jest „to”? Rozumiem, co robię. Nie zawsze rozumiem, dlaczego trzeba to zrobić. Wybieram łatwą, krótką odpowiedź.
— Tak.
— Świetnie — rzuca. Brzmi to równie fałszywie jak rankiem. — Późno dzisiaj zacząłeś — dodaje.
— Zostanę po godzinach — mówię. — Spóźniłem się godzinę i czterdzieści siedem minut. Pracowałem podczas lunchu, co daje trzydzieści minut. Zostanę jedną godzinę i siedemnaście minut.
— Jesteś uczciwy — oznajmia, wyraźnie zaskoczony.
— Tak — odpowiadam. Nie odwracam się, by spojrzeć mu w twarz. Po siedmiu sekundach zabiera się do wyjścia. Na progu mówi jeszcze:
— Tak dłużej być nie może, Lou. Czasami coś trzeba zmienić. Dziesięć słów. Dziesięć słów, które sprawiają, że drżę jeszcze po zamknięciu drzwi.
Włączam wentylator i mój pokój wypełnia się rozmigotanymi, wirującymi refleksami. Pracuję przez godzinę i siedemnaście minut. Dziś wieczorem nie czuję pokusy dłuższej pracy. Jest środa i mam coś do zrobienia.
Temperatura na zewnątrz jest umiarkowana, powietrze lekko wilgotne. Bardzo ostrożnie wracam samochodem do domu, gdzie przebieram się w T-shirt i szorty, a potem zjadam kawałek zimnej pizzy.
Do tego, o czym nigdy nie mówię doktor Fornum, zalicza się też moje życie seksualne. Doktor Fornum sądzi, że w moim przypadku ono nie istnieje, ponieważ kiedy mnie pyta, czy mam partnera seksualnego, dziewczynę lub chłopaka, mówię po prostu: „Nie”. Koniec pytań. Bardzo mi to odpowiada, gdyż nie chcę z nią o tym rozmawiać. Moi rodzice mówili, że o seksie rozmawia się tylko po to, by się dowiedzieć, jak zadowolić partnera, i odwrotnie. A jeśli coś jest nie tak, należy iść do lekarza.
Ze mną zawsze wszystko było jak należy. Od samego początku pewne sprawy szły źle, ale to co innego. Dojadam pizzę i myślę o Marjory. Marjory nie jest moją partnerką seksualną, ale bardzo bym chciał, żeby była moją dziewczyną. Poznałem ją na zajęciach z szermierki, a nie jakiejś imprezie dla niepełnosprawnych, na które — zdaniem doktor Fornum — powinienem chodzić. Nie mówię doktor Fornum o szermierce, ponieważ zmartwiłyby ją moje skłonności do przemocy. Skoro lasery ją zaniepokoiły, to długie i ostre szpady wywołałyby u niej panikę. Nie mówię doktor Fornum o Marjory, gdyż zaczęłaby zadawać pytania, na które nie chcę odpowiadać. Oto dwie wielkie tajemnice: szpady i Marjory.
Po posiłku jadę na szermierkę do klubu Toma i Lucii. Marjory tam będzie. Kiedy myślę o niej, chcę zamknąć oczy, ale prowadzę samochód, więc nie byłoby to bezpieczne. Myślę za to o muzyce, o chorale Bacha Kantata nr 39.
Tom i Lucia mieszkają w dużym domu z wielkim, ogrodzonym podwórzem. Nie mają dzieci, choć są starsi ode mnie. Najpierw myślałem, że Lucia lubi pracować z klientami i nie chce siedzieć w domu z dziećmi, ale potem usłyszałem, jak komuś mówiła, że nie mogą mieć dzieci. Odwiedza ich wielu znajomych, nieraz zjawia się ośmiu albo dziewięciu, żeby poćwiczyć fechtunek. Nie sądzę, żeby Lucia powiedziała komukolwiek w swoim szpitalu, że się fechtuje albo że zaprasza czasami pacjentów na lekcje szermierki. Myślę, że szpital nie pochwalałby tego. Nie jestem jedyną osobą pozostającą pod stałym nadzorem psychiatrycznym, która przychodzi do Toma i Lucii uczyć się walki na szpady. Kiedyś ją o to zapytałem, a ona wybuchnęła śmiechem i odpowiedziała: „Nie przestraszą się tego, o czym nie wiedzą”.
Uprawiam tutaj szermierkę od pięciu lat. Pomagałem Tomowi położyć nową nawierzchnię na placu ćwiczebnym z materiału, którego zwykle używa się do wykładania kortów tenisowych. Pomogłem Tomowi zbudować stojak w pomieszczeniu, gdzie przechowujemy szpady. Nie chcę trzymać broni w samochodzie ani w domu, ponieważ wiem, że przestraszyłoby to pewnych ludzi. Tom uprzedził mnie o tym. To ważne, żeby nie straszyć ludzi. Tak więc zostawiam swój ekwipunek u Toma i Lucii, i każdy wie, że dwa miejsca na stojaku po lewej stronie należą do mnie, tak samo jak dwa kołki w ścianie naprzeciwko, a moja maska ma swoją przegródkę w przechowalni masek.
Zaczynam od ćwiczeń rozciągających. Przykładam się do rozgrzewki; Lucia mówi, że jestem wzorem dla innych. Don, na przykład, rzadko wykonuje wszystkie przepisowe ćwiczenia, a potem zawsze narzeka na plecy albo naciąga sobie jakiś mięsień. Później siedzi z boku i narzeka. Nie jestem taki dobry jak on, ale nigdy nie łapię kontuzji z powodu lekceważenia zasad. Żałuję, że Don ich nie przestrzega, ponieważ robi mi się smutno, kiedy mojego przyjaciela coś boli.
Po rozgrzaniu mięśni ramion, pleców, nóg i stóp udaję się do pomieszczenia na tyłach domu i zakładam skórzaną kurtkę z rękawami uciętymi na wysokości łokci oraz stalową kryzę. Ciężar okalającej szyję kryzy jest przyjemny. Zdejmuję z półki maskę ze złożonymi w środku rękawicami i chwilowo chowam je do kieszeni. Moja szpada i rapier tkwią w stojaku. Wtykam maskę pod pachę i wyciągam je ostrożnie.
Do środka wpada Don, spocony jak zwykle i zaczerwieniony na twarzy.
— Cześć, Lou — rzuca. Odpowiadam „cześć” i odsuwam się, żeby mógł zdjąć ze stojaka swoją broń. Jest normalny i może wozić szpadę w samochodzie, nie strasząc tym ludzi, ale jest zapominalski. Zawsze musiał pożyczać broń od innych i w końcu Tom powiedział mu, żeby zostawiał ją tutaj.
Wychodzę na zewnątrz. Marjory jeszcze nie ma. Cindy i Lucia stoją naprzeciwko siebie ze szpadami w dłoniach, Max zakłada swój stalowy hełm. Nie sądzę, żebym polubił stalowy hełm; byłoby strasznie głośno, gdyby ktoś w niego uderzył. Max się roześmiał, kiedy mu to powiedziałem, i odrzekł, że mógłbym nosić zatyczki do uszu, ale ja nienawidzę zatyczek do uszu. Mam wtedy wrażenie, jakbym się okropnie przeziębił. To dziwne, bo prawdę mówiąc, lubię nosić przepaskę na oczy. Za młodu często ją zakładałem i udawałem, że jestem ślepy. Dzięki temu nieco lepiej rozumiałem głosy. Lecz zatykanie sobie uszu nie poprawiało mi wzroku.