Выбрать главу

Odpręża się. Mięśnie jego twarzy rozluźniają się lekko, zwłaszcza wokół oczu i na czole.

— Wiesz, Lou, to jest bardzo skomplikowane. Jesteś inteligentny, ale to nie twoja dziedzina. Zrozumienie tego wymaga wielu lat studiów. Lektura paru książek i artykułów w Internecie to za mało. Próby tylko cię zdezorientują i wzbudzą niepokój. Tak jak ja nie zdołałbym zrobić tego, co ty robisz. Dlaczego nie pozwolić każdemu w spokoju wykonywać własnej pracy?

Ponieważ chodzi o mój mózg i moje ja, które ty zamierzasz zmienić. Ponieważ nie powiedziałeś całej prawdy, a ja nie jestem pewny, czy chodzi ci o moje jak najlepiej pojęte — czy w ogóle jakiekolwiek — dobro.

— Dla mnie ważne jest to, kim jestem — mówię.

— Chcesz powiedzieć, że dobrze się czujesz jako osoba autystyczna? — Kpina w głosie; nie potrafi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek chciał być taki jak ja.

— Lubię siebie — tłumaczę. — Autyzm stanowi część tego, kim jestem; nie jest wszystkim. — Mam nadzieję, że to prawda, że jestem kimś więcej niż wyłącznie diagnozami.

— Kiedy już pozbędziemy się autyzmu, pozostaniesz tą samą osobą, tyle że nieautystyczną.

Ma nadzieję, że to prawda; może nawet myśli, że myśli, że to prawda; jednak nie wierzy niezachwianie, że to prawda. Strach przed tym, że to nieprawda, emanuje z niego niczym kwaśny odór przerażenia. Twarz przybiera minę, która ma mnie przekonać, że on w to wierzy, ale fałszywa szczerość to coś, co znam od dziecka. Każdy terapeuta i doradca ma w swym repertuarze taką minę, ten zmartwiony/troskliwy wzrok.

Najbardziej mnie przeraża, że mogą — i z pewnością to zrobią — majstrować przy pamięci, a nie tylko funkcjonujących obecnie połączeniach. Muszą wiedzieć równie dobrze jak ja, że całe moje doświadczenie zdobyte zostało z perspektywy autyzmu. Manipulacja połączeń tego nie zmieni, więc i nie zmieni tego, kim jestem. Jeśli jednak utracę wspomnienia o tym, jak to jest i kim jestem, to utracę wszystko, nad czym pracowałem przez trzydzieści pięć lat. Nie chcę tego tracić. Nie chcę pamiętać rzeczy tak, jakbym przeczytał o nich w książce, nie chcę odnosić się do Marjory jak do postaci z ekranu telewizora. Chcę zachować uczucia, które towarzyszą wspomnieniom.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W niedziele komunikacja miejska nie jeździ według tego samego rozkładu co w tygodniu, pomimo że niedziela jest dniem świątecznym tylko dla niewielkiej części społeczeństwa. Jeśli nie wybieram się do kościoła samochodem, docieram tam albo za wcześnie, albo za późno. Nieuprzejmie jest się spóźniać, a bycie nieuprzejmym wobec Boga to grubiaństwo większe od każdego innego.

Kiedy przyjeżdżam, jest bardzo cicho. W kościele, do którego chodzę, odprawia się jedną mszę bardzo wcześnie rano, bez muzyki, a drugą o dziesiątej trzydzieści, z muzyką. Lubię przyjść wcześniej i siedzieć w cichym półmroku, obserwując światło wędrujące przez wielobarwne witraże. Teraz również zasiadam w cichym półmroku i rozmyślam o Marjory i Donie.

Nie powinienem rozmyślać o Donie i Marjory, tylko o Bogu. „Skupcie się na Bogu — mawiał kapłan, który niegdyś nauczał w tym kościele — a nie zbłądzicie”. Trudno jest skupić się na Bogu, kiedy przed oczami wciąż mam ziejący otwór lufy trzymanej przez Dona broni. Okrągły i ciemny, niczym czarna dziura. Czuję jego przyciąganie, jak gdyby miał masę, która chce mnie wchłonąć w wieczną czerń. Śmierć. Nicość.

Nie wiem, co dzieje się po śmierci. Pismo Święte opisuje różne rzeczy w różnych miejscach. Niektórzy ludzie kładą nacisk na to, że wszyscy sprawiedliwi będą wybawieni i pójdą do nieba, inni twierdzą, że trzeba zostać wybranym. Nie wydaje mi się, aby było to coś, co potrafilibyśmy opisać. Kiedy do tej pory próbowałem to sobie wyobrazić, wyglądało jak świetlny wzór, skomplikowany i piękny, niczym rysunki tworzone przez astronomów na podstawie zdjęć z kosmicznych teleskopów, gdzie każdy kolor oznacza inną długość fal.

Teraz jednak, po napaści Dona, widzę mrok, który jest szybszy od światła i wylatuje z lufy pistoletu, by mnie w siebie wciągnąć, z dala od prędkości światła, na zawsze.

A jednak jestem tutaj, siedzę w tej ławce, w tym kościele i nadal żyję. Światło wpada do środka przez stary witraż nad ołtarzem, kładąc się barwnymi plamami na okrywającym go płótnie, drewnie i dywanie. O tak wczesnej porze światło sięga dalej w głąb kościoła niż podczas mszy, i nieco w lewo, ze względu na porę roku.

Oddycham głęboko, wyczuwając woń topiącego się wosku i delikatny ślad kadzideł po porannej mszy, a także zapach ksiąg — nasz kościół nadal korzysta z papierowych modlitewników i śpiewników — oraz środków czyszczących do drewna, tkanin i podłogi.

Żyję. Pozostaję w świetle. Tym razem mrok nie był szybszy od światła. Lecz czuję niepokój, jakby coś mnie ścigało i było coraz bliżej, za moimi plecami, gdzie nie mogę tego zobaczyć.

Siedzę z tyłu, ale za mną rozciąga się wolna przestrzeń, kolejna niewiadoma. Zwykle mnie to nie niepokoi, lecz dzisiaj wolałbym, żeby była tam ściana.

Próbuję skupić się na świetle, na powolnym przesuwaniu się barwnych smug, w miarę jak słońce wspina się coraz wyżej. W ciągu godziny światło pokonuje niezauważalną odległość, ale to nie światło się porusza, tylko planeta. Zapominam o tym i używam tego frazesu jak każdy, po czym — jak zwykle — przeżywam radosny wstrząs, gdy przypominam sobie, że to ziemia się porusza.

Wiecznie się obracamy, wpadając w światło i z niego uciekając. To nasza prędkość, a nie światła lub mroku, czyni noc i dzień. Czy to moja prędkość, a nie Dona, wtrąciła nas w mrok, gdzie chciał mnie skrzywdzić? Czy to moja prędkość mnie uratowała?

Ponownie staram się skupić na Bogu. Światło dotarło do mosiężnego krzyża na drewnianym piedestale. Błysk żółtawego metalu na tle fioletowych cieni jest tak porażający, że przez chwilę nie mogę złapać tchu.

W tym miejscu światło jest zawsze szybsze od mroku; prędkość mroku nie ma żadnego znaczenia.

— Tutaj jesteś, Lou!

Głos mnie zaskakuje. Kulę się, ale udaje mi się zachować milczenie, a nawet uśmiechnąć do siwej kobiety z broszurką w dłoni. Zwykle jestem bardziej świadomy upływu czasu i przychodzących ludzi, tak że nie można mnie zaskoczyć. Uśmiecha się.

— Nie chciałam cię przestraszyć — mówi.

— W porządku — odpowiadam. — Zamyśliłem się.

Kiwa głową i w milczeniu wraca do tylnej części kościoła, by powitać pozostałych. Ma identyfikator z nazwiskiem Cynthia Kressman. Widuję ją tutaj co trzeci tydzień, kiedy rozdaje broszurki, a w pozostałe niedziele siada po drugiej stronie przejścia, cztery rzędy przede mną.

Jestem już czujny i zauważam wchodzących ludzi. Starzec o kulach, drepczący nawą ku przodowi. Zwykle przychodził z żoną, ale umarła cztery lata temu. Trzy staruszki, które zawsze przychodzą razem, chyba że któraś jest chora, i siadają w trzecim rzędzie po lewej. Ludzie powoli zapełniają kościół. Jedna osoba, dwie, trzy, cztery, potem znowu dwie, jedna i jeszcze jedna. Nad konsolą organów dostrzegam głowę organisty. Rozlega się ciche „mmf’ i zaczyna grać muzyka.

Mama mówiła, że chodzenie do kościoła tylko ze względu na muzykę jest złe. Nie jest to jedyny powód, dla którego chodzę do kościoła. Chodzę do kościoła, by nauczyć się, jak być lepszym człowiekiem. Ale muzyka jest jednym z powodów, dla których chodzę do kościoła. Dzisiaj znowu Bach — nasz organista lubi Bacha — i mój umysł bez trudu wychwytuje niezliczone linie melodyczne i podąża za nimi w miarę ich odgrywania.