Выбрать главу

Słuchanie muzyki w ten sposób, na żywo, jest czymś zupełnie odmiennym od słuchania nagrań. Sprawia, że jestem bardziej świadomy przestrzeni, w której się znajduję; słyszę dźwięki odbijające się od ścian i tworzące harmonię specyficzną wyłącznie dla tego konkretnego miejsca. Słuchałem Bacha w innych kościołach i zawsze tworzy ona jakąś harmonię, a nie dysharmonię. To wielka tajemnica.

Muzyka milknie. Słyszę za sobą ciche pomruki, gdy zbiera się chór i duchowni. Biorę do ręki zbiór hymnów i odszukuję hymn procesyjny. Organy odzywają się ponownie, a po kilku taktach za moimi plecami rozlegają się donośne głosy. Ktoś się trochę spóźnia. Łatwo określić kto, ale byłoby nieuprzejme zwrócić mu uwagę. Pochylam głowę, gdy niosący krzyż prowadzi obok procesję. Mija mnie chór w ciemnoczerwonych habitach z białymi komżami, najpierw kobiety, potem mężczyźni. Słyszę każdy głos. Odczytuję słowa i śpiewam najlepiej, jak umiem. Najbardziej lubię chwilę, gdy mijają mnie dwaj ostatni mężczyźni; obaj śpiewają basem i pieśń aż wibruje mi w piersiach.

Po hymnie odmawiamy wspólnie modlitwę. Znam jej słowa na pamięć. Od dziecka. Ważną przyczyną — oprócz muzyki — dla której chodzę do tego kościoła jest przewidywalny porządek mszy. Mogę wymawiać znane mi słowa, nie potykając się o nie. Mogę być gotowy do siadania, wstawania lub klękania, mówić, śpiewać lub słuchać, nie czując się niezręczny ani powolny. Kiedy odwiedzam inne kościoły, bardziej przejmuję się tym, czy wykonuję właściwą czynność we właściwym momencie niż Bogiem. Tutaj rutyna ułatwia mi wysłuchanie, czego Bóg ode mnie chce.

Dzisiaj czyta Cynthia Kressman. Odczytuje lekcję ze Starego Testamentu. Czytam razem z nią z broszurki. Trudno wszystko zrozumieć, jeśli się tylko słucha albo tylko czyta; obie te czynności wykonywane jednocześnie działają skuteczniej. W domu czytam zawczasu lekcje z kalendarza, który kościół rozdaje co roku. Pomaga mi to również przewidzieć, co będzie w następnej kolejności. Lubię, kiedy wszyscy podejmujemy słowa psalmu; tworzy się wzór przypominający rozmowę.

Zerkam teraz do Ewangelii. Nie tego oczekiwałem. Zamiast czytania ewangelii według św. Mateusza będzie czytanie ewangelii według św. Jana. Przebiegam tekst uważnie, podczas gdy ksiądz czyta na głos. To historia człowieka leżącego przy sadzawce Siloe, który pragnął uzdrowienia, lecz nie było nikogo, kto pomógłby mu wejść do wody. Jezus zapytał go, czy naprawdę pragnie uzdrowienia.

Według mnie to głupie pytanie. Po co ktoś miałby leżeć przy uzdrawiającej sadzawce, jeśli nie chciałby być uleczony? Dlaczego skarżyłby się na to, że nie ma nikogo, kto opuściłby go do wody, gdyby nie pragnął uzdrowienia?

Bóg nie zadaje głupich pytań. To nie może być głupie pytanie, ale jeśli nie jest głupie, to co oznacza? Byłoby głupie, gdybym zadał je ja albo lekarz podczas wizyty, cóż jednak oznacza w tym przypadku?

Ksiądz rozpoczyna kazanie. Nadal staram się dociec, jakie znaczenie może mieć to pozornie głupie pytanie, kiedy jego głos odzwierciedla moje myśli.

— Dlaczego Jezus zapytał tego człowieka, czy chce być uzdrowiony? Czyż nie wydaje się to niemądre? Wszak leży tam i czeka na wyleczenie… na pewno chce zostać uzdrowiony.

Właśnie, myślę.

— Jeśli Bóg nie gra z nami w niemądre zgadywanki, co wobec tego oznacza to pytanie: „Czy chcesz być uzdrowiony”? Spójrzcie, gdzie znajdujemy tego człowieka: przy sadzawce znanej z uzdrawiającej mocy, gdzie „zstępuje anioł i porusza wodę…”, a chorzy muszą wejść do tej wzburzonej toni. Gdzie, innymi słowy, chorzy są cierpliwymi pacjentami, czekającymi na pojawienie się lekarstwa. Wiedzą — tak im powiedziano — że sposobem na uzdrowienie jest zanurzenie się we wzburzonych falach sadzawki. Nie szukają niczego innego… Przybywają w to właśnie miejsce i o tym właśnie czasie, nie szukając po prostu uzdrowienia, lecz wyleczenia za pomocą tej szczególnej metody. W dzisiejszym świecie moglibyśmy powiedzieć, że chory ten jest jak człowiek, który wierzy, że tylko jeden konkretny lekarz — znany na całym świecie specjalista — może wyleczyć go z raka. Udaje się do szpitala, gdzie pracuje ów lekarz, i domaga się wizyty u niego i tylko u niego, ponieważ jest pewny, że jedynie ta metoda przywróci mu zdrowie. Tak samo sparaliżowany mężczyzna skupia się na leczniczej sadzawce, absolutnie przekonany, że może mu pomóc tylko ktoś, kto we właściwej chwili wniesie go do wody.

Pytanie Jezusa każe mu się zastanowić, czy chce być zdrowy, czy pragnie jedynie wypróbować tę określoną metodę — zanurzenie w sadzawce. Czy przyjmie uzdrowienie osiągnięte inną metodą? Niektórzy kaznodzieje uznają tę przypowieść za przykład paraliżu na tle psychicznym, wynikającym z histerii — jeśli ktoś chce pozostać sparaliżowanym, to tak będzie. To choroba umysłu, a nie ciała. Ja jednak uważam, że zadane przez Jezusa pytanie związane jest z problemem poznawczym, a nie emocjonalnym. Czy człowiek potrafi spojrzeć szerzej? Czy zaakceptuje uzdrowienie, którego nie oczekiwał? Które wykroczy poza uzdrowienie jego nóg i pleców, zaczynając kurację od środka, od duszy, poprzez umysł do ciała?

Zastanawiam się, co tamten człowiek by powiedział, gdyby nie był sparaliżowany, tylko autystyczny? Czy chociaż udałby się do sadzawki po uzdrowienie? Cameron tak. Zamykam oczy i widzę, jak schodzi do szemrzącej wody, w rozmigotane światło. I znika. Linda się upiera, że nie potrzebujemy leczenia, że nie ma niczego złego w tym, jacy jesteśmy. Zło tkwi jedynie w innych, którzy nas nie akceptują. Wyobrażam sobie Linde, jak przepycha się przez tłum, oddalając się od sadzawki.

Nie uważam, abym potrzebował leczenia, w każdym razie nie z autyzmu. To inni chcą mnie leczyć, nie ja sam. Ciekawe, czy tamten człowiek miał rodzinę, zmęczoną już ciągłym dźwiganiem go na noszach. Ciekawe, czy miał rodziców, którzy mu powiedzieli: „Możesz przynajmniej spróbować wyzdrowieć”, albo żonę, która go namawiała: „No dalej, spróbuj, to ci nie zaszkodzi”, lub dzieci, którym dokuczały inne dzieci, ponieważ ich ojciec nie mógł pracować. Zastanawiam się, czy ci, którzy tam przyszli, zrobili to nie dlatego, że chcieli być uzdrowieni, tylko dlatego, że inni chcieli, aby to uczynili i stali się dla nich mniejszym ciężarem.

Od śmierci rodziców nie jestem dla nikogo ciężarem. Pan Crenshaw uważa, że stanowię obciążenie dla firmy, ale nie wierzę, że to prawda. Nie leżę przy sadzawce, błagając ludzi, żeby mnie do niej wnieśli. Próbuję powstrzymać ich przed wrzuceniem mnie do wody. I tak nie wierzę w jej uzdrawiającą moc.

— tak więc stawiane przed nami dzisiaj pytanie brzmi; Czy chcemy mocy Świętego Ducha w naszym życiu, czy jedynie udajemy? — Ksiądz powiedział bardzo dużo, gdy go nie słuchałem. Teraz jego słowa docierają do mnie i wzdrygam się. — Czy siedzimy przy sadzawce i czekamy na anioła, żeby poruszył wodę, cierpliwie, acz bezczynnie, podczas gdy tuż obok żywy Bóg oferuje nam życie wieczne i dostatnie, jeśli tylko otworzymy ramiona i serca, by przyjąć ten dar? Wierzę, że wielu z nas tak właśnie czyni. Wierzę, iż wszyscy z nas postępuj atak od czasu do czasu, teraz jednak wielu tylko siedzi i lamentuje, że nie ma nikogo, kto wniósłby ich do wody, gdy zstąpi anioł. — Urywa i rozgląda się po kościele; widzę, jak niektórzy się garbią, a inni odprężają, gdy spoczywa na nich jego wzrok. — Rozglądajcie się dokoła, każdego dnia, w każdym miejscu, patrzcie w oczy każdemu, kogo napotkacie. Jakkolwiek ważny jest dla was ten kościół, Bóg winien być ważniejszy… a jest On wszędzie, zawsze, w każdym człowieku i rzeczy. Zapytajcie samych siebie: „Czy chcę być uzdrowiony?”, a jeśli nie możecie odpowiedzieć sobie twierdząco, zapytajcie: „Dlaczego nie?” Gdyż jestem pewien, że On stoi obok każdego z was, zadając to pytanie waszym duszom, by uleczyć was ze wszystkich dolegliwości, jeśli tylko będziecie gotowi na uzdrowienie.