Don wychodzi zawadiacko na zewnątrz ze szpadą wetkniętą pod pachę, dopinając szykowny, skórzany kombinezon. Czasami żałuję, że takiego nie mam, ale sądzę, że lepiej mi w zwykłym ubraniu.
— Rozgrzałeś się? — pyta go Lucia. Wzrusza ramionami.
— Wystarczająco.
Teraz ona wzrusza ramionami.
— Twój ból — mówi. Zaczyna się fechtować z Cindy. Lubię na nie patrzeć, starając się uchwycić, co robią. Są takie szybkie, że nie mogę nadążyć za ich ruchami, tak samo zresztą jak normalni ludzie.
— Cześć, Lou — odzywa się za moimi plecami Marjory. Czuję ciepło i lekkość, jakby zmalała grawitacja. Na chwilę zamykam oczy. Jest piękna i trudno mi na nią patrzeć.
— Cześć, Marjory — odpowiadam i odwracam się. Uśmiecha się do mnie. Twarz jej jaśnieje. Niepokoiło mnie kiedyś, że gdy ludzie są szczęśliwi, to twarze im jaśnieją, ponieważ rozgniewanym ludziom także jaśnieją twarze, a nie byłem pewny, o które uczucie w konkretnej chwili chodzi. Rodzice próbowali zademonstrować mi różnicę w układzie brwi i tak dalej, ja jednak doszedłem w końcu do wniosku, że najlepiej jest się orientować po położeniu zewnętrznych kącików oczu. Jaśniejąca twarz Marjory to szczęśliwa twarz Marjory. Jest szczęśliwa, że mnie widzi, a ja jestem szczęśliwy, że ją widzę.
A jednak martwię się wieloma sprawami, kiedy myślę o Marjory. Czy autyzm jest zaraźliwy? Czy Marjory może się nim ode mnie zarazić? To by się jej nie spodobało. Wiem, że autyzm nie jest uważany za zakaźny, ale powiadają, że gdy długo przebywa się w jakiejś grupie ludzi, zaczyna się myśleć jak oni. Jeśli będzie przebywała w moim towarzystwie, to zacznie myśleć jak ja? Nie chcę, żeby przytrafiło się jej coś takiego. Inna sprawa, gdyby urodziła się taka jak ja, lecz ktoś taki jak ona nie powinien stać się kimś takim jak ja. Nie sądzę, żeby do tego doszło, lecz gdyby jednak doszło, czułbym się winny. Czasami mam przez to ochotę trzymać się z dala od niej, przeważnie jednak chciałbym spotykać się z nią częściej niż teraz.
— Cześć, Marjory — mówi Don. Ma jeszcze jaśniejszą twarz. On też uważa, że jest ładna. Wiem, że to, co czuję, nazywa się zazdrością; przeczytałem to w książce. To złe uczucie, które oznacza, że jestem zbyt zaborczy.
Cofam się, próbując nie być zbyt zaborczy, a Don robi krok do przodu. Marjory patrzy na mnie, nie na Dona.
— Chcesz się zabawić? — pyta Don, trącając mnie łokciem. Chodzi mu o to, czy chcę z nim poćwiczyć. Początkowo tego nie rozumiałem. Teraz już łapię. Kiwam w milczeniu głową i idziemy poszukać miejsca, gdzie możemy stanąć naprzeciwko siebie.
Don porusza nieznacznie nadgarstkiem w sposób, w jaki zaczyna każdy pojedynek. Odruchowo paruję atak. Krążymy wokół siebie, pozorując wypady i blokując ciosy, gdy wtem dostrzegam opuszczone ramię. Kolejny podstęp? Wreszcie się odsłonił. Rzucam się naprzód i trafiam go w pierś.
— Dorwałeś mnie — przyznaje. — Naprawdę boli mnie ramię.
— Przepraszam — mówię. Masuje sobie ramię, by znienacka skoczyć naprzód, celując w moją stopę. Robił tak już wcześniej; cofam się szybko, a ona chybi. Po otrzymaniu kolejnych trzech trafień wydaje z siebie głośne westchnienie i mówi, że jest zmęczony. Odpowiada mi to. Wolę porozmawiać z Marjory. Max i Tom zajmują nasze miejsca. Lucia odpoczywa; Cindy pojedynkuje się z Susan.
Marjory siedzi teraz obok Lucii, która pokazuje jej jakieś zdjęcia. Fotografia to jedno z hobby Lucii. Zdejmuję maskę i przyglądam się im. Twarz Marjory jest szersza niż Lucii. Don staje pomiędzy mną a Marjory i zaczyna rozmowę.
— Przeszkadzasz — upomina go Lucia.
— Och, przepraszam — tłumaczy Don, lecz wciąż stoi w tym samym miejscu, zasłaniając mi widok.
— I stoisz dokładnie pośrodku — dodaje Lucia. — Proszę, nie wciskaj się między dwoje ludzi. — Rzuca mi krótkie spojrzenie. Nie robię niczego złego; w przeciwnym razie powiedziałaby mi o tym. Ze wszystkich ludzi, jakich znam, a którzy nie są tacy jak ja, Lucia bardzo otwarcie mówi, czego chce.
Don ogląda się, prycha i odsuwa na bok.
— Nie zauważyłem Lou — mówi.
— A ja tak — odpowiada Lucia. Zwraca się do Marjory: — A tutaj zatrzymaliśmy się czwartej nocy. Zrobiłam to zdjęcie z wnętrza. Co za widok!
— Cudowny — zachwyca się Marjory. Nie widzę fotografii, którą ogląda, lecz dostrzegam radość na jej twarzy. Przyglądam się jej, zamiast słuchać Lucii, która opowiada o pozostałych zdjęciach. Od czasu do czasu Don wtrąca jakiś komentarz. Kiedy już obejrzeli wszystko, Lucia zamyka album i kładzie pod krzesłem.
— Chodź, Don — mówi. — Zobaczymy, jak sobie poradzisz ze mną. — Zakłada rękawice i maskę, po czym wyciąga szpadę. Don wzrusza ramionami i idzie za nią na plac.
— Siadaj — mówi Marjory. Siadam, wyczuwając resztki ciepła Lucii na opuszczonym przez nią krześle. — Jak minął dzień?
— Omal nie miałem wypadku — odpowiadam. Nie zadaje pytań. W zamian pozwala mi mówić. Trudno to wszystko opisać. Fakt, że opuściłem miejsce wypadku, wydaje się teraz trudny do zaakceptowania, ale nie chciałem się spóźnić do pracy i rozmawiać z policjantami.
— Brzmi przerażająco — mówi ciepłym, kojącym głosem. Nie jak profesjonalistka, tylko delikatnie.
Mam ochotę powiedzieć jej o panu Crenshawie, ale właśnie wraca Tom i pyta, czy chcę z nim walczyć. Lubię się pojedynkować z Tomem. Jest prawie tak wysoki jak ja i choć starszy, to nadal bardzo sprawny. I jest najlepszym szermierzem w grupie.
— Widziałem, jak walczyłeś z Donem — mówi. — Bardzo dobrze radziłeś sobie z jego sztuczkami. Ale on się nie rozwija. Na dobrą sprawę się cofa, pamiętaj więc, żeby co tydzień walczyć z lepszym szermierzem. Ze mną, Lucią, Cindy, Maksem. Przynajmniej z dwojgiem z nas, dobrze?
„Przynajmniej” znaczy „nie mniej niż”.
— Dobrze — zgadzam się. Każdy z nas ma dwa długie ostrza: szpadę i rapier. Kiedy po raz pierwszy próbowałem użyć jednocześnie drugiej klingi, ciągle obijały się o siebie. Potem starałem się trzymać je równolegle. W ten sposób ostrza się nie krzyżowały, lecz Tom potrafił je odtrącić. Teraz wiem, że trzeba je trzymać na różnych wysokościach i pod różnym kątem.
Krążymy wokół siebie najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Staram się pamiętać o wszystkim, czego nauczył mnie Tom: jak stawiać stopy, jak trzymać klingi, jakimi ruchami parować poszczególne ciosy. Zadaje pchnięcie; moje ramię unosi się, by zablokować je lewym ostrzem, a jednocześnie sam zadaję cios, który on paruje. To jest jak taniec: krok-krok-pchnięcie-blok-krok. Tom mówi, że trzeba zmieniać wzór, być nieprzewidywalnym, lecz kiedy ostatnio obserwowałem jego walkę z kimś innym, wydawało mi się, że dostrzegam pewien wzór w pozornym jego braku. Jeśli uda mi się powstrzymać Toma wystarczająco długo, to może zdołam ponownie dostrzec tę prawidłowość.
Wtem słyszę muzykę z Romeo i Julii Prokofiewa, majestatyczny taniec. Wypełnia mi umysł i dostosowuję się do jego rytmu, zwalniając. Tom również zwalnia. Teraz to widzę, ten opracowany przez niego dalekosiężny wzorzec, ponieważ nikt nie może działać zupełnie chaotycznie. Poruszając się w rytmie mojej osobistej muzyki, potrafię dotrzymać mu kroku, blokując każde pchnięcie, testując jego riposty. I nagle wiem, co zaraz zrobi, i moje ramię wykonuje odruchowo zamach i uderzam go w bok głowy. Czuję ten cios w całej dłoni i barku.
— Dobrze! — woła. Muzyka się urywa. — Ha! — dodaje, potrząsając głową.
— To było za mocno, przepraszam — mówię.