Выбрать главу

— Och, to jest stare — wyrokuje. — Chu i Sanderly przeklasyfikowali mnóstwo tych… — Urywa. — Lou, myślałam, że cały swój czas spędzasz z normalnymi. Udając normalnego.

— Chodzę do kościoła — odpowiadam. — Chodzę na szermierkę.

— Szermierka?

— Szpady — wyjaśniam. Jej zaniepokojony wzrok się nie zmienia. — To… taka zabawa — mówię. — Próbujemy trafić się nawzajem.

— Dlaczego? — Ma zakłopotaną minę. — Jeśli lubisz gwiazdy…

— Szermierkę też lubię.

— Z normalnymi ludźmi — przypomina.

— Tak, lubię ich.

— To trudne… — wzdycha. — Ja odwiedzam planetarium. Próbuję rozmawiać z naukowcami, którzy tam przychodzą, ale… słowa mi się plączą. Widzę, że nie chcą ze mną rozmawiać. Zachowują się, jakbym była głupia albo nienormalna.

— Ludzie, których znam, nie są tacy źli — mówię. Mam poczucie winy, ponieważ Marjory jest kimś więcej niż „nie taką złą”. Tom i Lucia są lepsi niż „nie tacy źli”. — Z wyjątkiem tego, który próbował mnie zabić.

— Próbował cię zabić? — powtarza Linda. Jestem zaskoczony, że o niczym nie wie, przypominam sobie jednak, że nigdy jej o tym nie mówiłem. Może nie ogląda wiadomości.

— Był na mnie zły — wyjaśniam.

— Ponieważ jesteś osobą autystyczną?

— Nie do końca… Cóż… Tak. — Co właściwie leżało u podstaw złości Dona, jeśli nie fakt, że ja, po prostu ktoś niekompletny i tylko udający osobę normalną, odniosłem sukces?

— To chore — oznajmia z naciskiem Linda. Wzrusza ramiona mi i odwraca się. — Gwiazdy — kończy.

Idę do swojego pokoju, rozmyślając o świetle, mroku, gwiazdach i przestrzeni między nimi, pełnej ich blasku. Skąd ma się brać mrok w obecności tylu gwiazd? Skoro widzimy gwiazdy, jest to dowód na to, że istnieje również światło. A instrumenty wykrywające nie tylko światło widzialne dostrzegają wielkie zamglenie — jest wszędzie.

Nie rozumiem, jak ludzie mogą mówić o przestrzeni kosmicznej, że jest zimna i mroczna, niegościnna. To tak, jakby nigdy nie wyszli wieczorem na dwór i nie spojrzeli w niebo. Gdziekolwiek kryje się prawdziwy mrok, pozostaje poza zasięgiem naszych instrumentów, daleko na obrzeżach wszechświata, gdzie mrok jest zawsze pierwszy. Lecz światło go dogania.

Przed moim narodzeniem ludzie myśleli mnóstwo złych rzeczy o dzieciach autystycznych. Czytałem o tym. Były bardziej mroczne od mroku.

Nie wiedziałem, że Linda lubi gwiazdy. Nie wiedziałem, że chciała zostać astronomem. Może chciała nawet polecieć w kosmos, jak ja. Chcę. Nadal chcę. Jeśli kuracja podziała, może będę mógł… Sama ta myśl sprawia, że zamieram, nieruchomieję w zachwycie, ale zaraz muszę się poruszyć. Wstaję i przeciągam się, ale to nie wystarcza.

Kiedy wchodzę do sali gimnastycznej, Eric właśnie zsuwa się z trampoliny. Skakał w rytm Piątej symfonii Beethovena, ale to zbyt mocne do przemyśleń. Kiwa mi głową, a ja zmieniam muzykę, przewijając różne możliwości, aż wreszcie natrafiam na właściwą. Carmen. Suita na orkiestrę. Tak.

Potrzebuję tych emocji. Potrzebuję wybuchowej ekspresji. Podskakuję coraz wyżej, czując cudowną otwartość swobodnego upadku, ściskanie stawów i pracę mięśni, wypychających mnie do jeszcze wyższego wyskoku. Przeciwności są takie same, mają jedynie przeciwny kierunek. Akcja i reakcja. Grawitacja… nie znam przeciwieństwa grawitacji, lecz elastyczność trampoliny takową tworzy. Przez mój umysł mkną liczby i wzory, tworząc się, rozpadając i tworząc na nowo.

Pamiętam swój lęk przed wodą, jej nieprzewidywalną zmiennością, kiedy mnie obmywała. Pamiętam intensywną radość z tego, że nauczyłem się pływać, ze świadomości, że choć woda jest niestała i nie mogę przewidzieć zmiany ciśnienia w basenie, to nadal potrafię utrzymać się na powierzchni i poruszać w wybranym przez siebie kierunku. Pamiętam lęk przed rowerem, jego chwiejną nieprzewidywalnością, i tę samą radość, kiedy zrozumiałem, jak należy jeździć i wykorzystywać wolę do przezwyciężenia wrodzonego owej nieprzewidywalności chaosu. Obecnie znów czuję lęk, jeszcze większy, ponieważ więcej rozumiem — mogę utracić wszystkie wypracowane przez lata przystosowania i pozostać z niczym — jeśli jednak okiełznam tę falę, ten biologiczny rower, zdobędę bez porównania więcej.

Gdy moje nogi się męczą, skaczę coraz niżej i wreszcie przestaję.

Nie chcą zamienić nas w jednostki głupie i bezradne. Nie chcą zniszczyć naszych umysłów; chcą je wykorzystać.

Nie chcę być wykorzystany. Chcę sam korzystać ze swego umysłu, by zrobić to, co chcę.

Myślę, że może zechcę spróbować tej kuracji. Nie muszę. Nie potrzebuję jej: jestem dobry taki, jaki jestem. Ale myślę, że zaczynam tego pragnąć, ponieważ być może — jeśli się zmienię i to na swój sposób, a nie ich — zdołam nauczyć się tego, czego chcę, i zrobić to, co chcę. Nie jest to jedna rzecz, tylko wszystkie od razu, wszystkie możliwości.

— Nie będę taki sam — mówię, poddając się kojącej grawitacji, zamieniając niepewność wzbijania się na niepewność swobodnego spadania.

Kiedy wychodzę, czuję się lekki w dwójnasób: jakby poddany mniejszej grawitacji i pełny światła, a nie mroku. Lecz grawitacja powraca wraz z myślą, że powinienem powiedzieć o swych zamiarach przyjaciołom. Myślę, że im się to nie spodoba, tak jak prawniczce z Centrum.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Pan Aldrin przychodzi, by oznajmić nam, że firma nie zgodzi się zapewnić nam „Dożywocia”, choć może — podkreśla, że to jedynie projekt — pomóc tym z nas, którzy chcieliby poddać się tej kuracji później, po zakończeniu leczenia, jeżeli okaże się ono skuteczne.

— Jednoczesne poddanie się obu kuracjom byłoby zbyt niebezpieczne — mówi. — To zwiększa ryzyko, a jeśli coś poszłoby źle, tylko wydłużyłoby czas trwania terapii.

Myślę, że powinien powiedzieć po prostu: jeśli kuracja spowoduje jakieś spustoszenia, staniemy się gorsi, a firma będzie musiała łożyć na nas przez dłuższy czas. Wiem jednak, że normalni ludzie nigdy nie mówią wprost.

Po jego wyjściu nie rozmawiamy ze sobą. Pozostali patrzą na mnie, ale nic nie mówią. Mam nadzieję, że Linda i tak podda się leczeniu. Chcę porozmawiać z nią jeszcze o gwiazdach, grawitacji, prędkości światła i mroku.

Dzwonię ze swojego pokoju do pani Beasley z Pomocy Prawnej i mówię jej, że postanowiłem poddać się kuracji. Pyta mnie, czy jestem do końca przekonany. Nie jestem do końca, ale wystarczająco. Potem dzwonię do pana Aldrina i mu o tym mówię. On także pyta, czy jestem przekonany.

— Tak — odpowiadam, a potem pytam: — Czy pański brat też to zrobi? — Zastanawiałem się nad jego bratem.

— Jeremy? — Sprawia wrażenie zaskoczonego, że o tym mówię. Uważam to za rozsądne pytanie. — Nie wiem, Lou. To zależy od wielkości grupy, która podda się leczeniu. Jeśli dopuszczą ludzi z zewnątrz, zastanowię się, czy go spytać. Gdyby mógł potem żyć samodzielnie i jeśli uczyni go to szczęśliwszym…

— Nie jest szczęśliwy? — pytam.

Pan Aldrin wzdycha.

— Ja… nie jestem przyzwyczajony o nim rozmawiać — wyjaśnia. Czekam. Niechęć, by o czymś rozmawiać zbyt często, nie oznacza, że nie chce się o tym rozmawiać w ogóle. Pan Aldrin odchrząkuje i dodaje: — Nie, Lou, nie jest szczęśliwy. Jest… bardzo upośledzony. Lekarze… rodzice… Przyjmuje mnóstwo lekarstw, a nawet nie nauczył się dobrze mówić.

Myślę, że rozumiem, czego nie powiedział. Jego brat urodził się za wcześnie, przed wynalezieniem terapii, która pomogła mnie i pozostałym. Może nie otrzymał najlepszego leczenia albo nawet takiego, jakie było wówczas dostępne. Przypominają mi się opisy z książek. Wyobrażam sobie Jeremy’ego, który utknął tam, gdzie ja byłem jako dziecko.