Выбрать главу

— Chcę polecieć w kosmos — odpowiadam.

— Ty…? Lou, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. — Kładzie rękę na czubku głowy i ciągnie się za łokieć. — Nie wiedziałem, że chciałeś polecieć w kosmos. Kiedy to się zaczęło?

— Kiedy byłem mały — mówię. — Ale wiedziałem, że nie mógłbym tego zrobić. Wiedziałem, że to niewłaściwe.

— Kiedy pomyślę sobie o takim marnotrawstwie…! — woła Tom, przyciskając głowę do drugiego kolana. — Lou, bardzo mnie to niepokoiło, ale teraz uważam, że masz rację. Masz w sobie zbyt wielki potencjał, by więzić go do końca życia w niepełnosprawnym ciele. Choć może to zranić Marjory, jeśli się od niej oddalisz.

— Nie chcę skrzywdzić Marjory — zapewniam. — Nie sądzę, żebym się od niej oddalił. — Dziwne wyrażenie; na pewno nie można rozumieć go dosłownie. Jeśli ludzie są ze sobą blisko, to nie mogą się po prostu oddalić.

— Wiem. Bardzo ją lubisz… nie: kochasz ją. To oczywiste. Niemniej, Lou, choć to miła dziewczyna, ty, jak sam twierdzisz, znajdujesz się na progu wielkiej przemiany. Nie będziesz już tym samym człowiekiem.

— Zawsze będę ją lubił… kochał — mówię. Nie sądziłem, że stanie się normalnym utrudni to lub wręcz uniemożliwi. Nie rozumiem, dlaczego Tom tak uważa. — Nie wydaje mi się, żeby udawała sympatię do mnie tylko po to, żeby mnie zbadać, niezależnie od tego, co twierdziła Emmy.

— Wielkie nieba, kto to wymyślił? Kim jest Emmy?

— Kimś z Centrum — odpowiadam. Nie chcę rozmawiać o Emmy, więc streszczam to pospiesznie. — Emmy twierdziła, że Marjory jest naukowcem i widzi we mnie obiekt badań, a nie przyjaciela. Marjory powiedziała mi, że bada zaburzenia nerwowo-mięśniowe, stąd wiem, że Emmy nie miała racji.

Tom wstaje. Ja również się podnoszę.

— Ale to dla ciebie wielka szansa.

— Wiem — odpowiadam. — Chciałem… Przyszło mi raz do głowy… Prawie ją zaprosiłem na randkę… ale nie wiem, jak to zrobić.

— Myślisz, że leczenie ci pomoże?

— Mam nadzieję. — Zakładam maskę. — Nawet jeśli nie w tej sprawie, to na pewno w innych. Tak sądzę. I zawsze będę ją lubił.

— Jestem tego pewien, ale to nie będzie już to samo. Nie może być. Jak z każdym systemem, Lou. Gdybym stracił stopę, nadal mógłbym walczyć, ale mój wzór uległby zmianie, prawda?

Nie podoba mi się myśl, że Tom traci stopę, rozumiem jednak, do czego zmierza. Kiwam głową.

— Jeśli więc dokonasz w sobie wielkiej przemiany, ty i Marjory stworzycie inny wzór. Możecie się do siebie zbliżyć albo oddalić.

Teraz już wiem to, czego nie wiedziałem jeszcze parę minut temu: że gdzieś głęboko skrywałem pewną myśl o sobie, Marjory i kuracji. Naprawdę uważałem, że będzie łatwiej. Naprawdę miałem nadzieję, że jeśli stanę się normalny, to możemy być razem jak normalni ludzie, pobrać się i mieć dzieci.

— Nie będzie tak samo, Lou — powtarza Tom spod swojej maski. Widzę błysk w jego oczach. — Nie może być.

Szermierka jest taka sama i nie taka sama. Z każdym pojedynkiem wzory Toma są coraz bardziej przejrzyste, ale moje wzory bezustannie wymykają mi się spod kontroli. Co chwila tracę koncentrację. Czy Marjory wyjdzie na zewnątrz? Czy będzie walczyć? Co ona i Lucia sądzą o informacjach zawartych w pakiecie? Kiedy się skupiam, trafiam Toma bez trudu, ale potem tracę rozeznanie i nie wiem, w którym punkcie swojego wzoru jest w danej chwili, więc on trafia mnie. Jest trzy do pięciu, kiedy na podwórko wychodzą Marjory i Lucia. Ja i Tom właśnie przerwaliśmy, by chwilę odpocząć. Spływamy potem, choć wieczór jest chłodny.

— Cóż — zaczyna Lucia. Czekam. Ale ona milczy.

— Moim zdaniem to niebezpieczne — mówi Marjory. — Całość polega na igraszkach z resorpcją neuronów, a potem z ich regeneracją. Ale nie znam wyników oryginalnych badań.

— Zbyt wiele tam newralgicznych punktów, gdzie coś może pójść niewłaściwie — odzywa się Lucia. — Wirusowe wszczepianie materiału genetycznego to stare dzieje, sprawdzona technologia. Naprawa chrząstki za pomocą nanotechnologii, udrażnianie naczyń krwionośnych, kontrola nad zapaleniami… W porządku. Zaprogramowane chipy w przypadku uszkodzenia rdzenia kręgowego też OK. Ale majstrowanie w genach… Jeszcze nie przewidziano wszystkich niespodzianek. W dodatku całe to zamieszanie ze szpikiem przy regeneracji kości. Oczywiście, to nie nerwy, i chodziło o dzieci, ale…

Nie wiem, o czym mówi, ale nie chcę już słyszeć niczego, co napawa mnie lękiem.

— Najbardziej martwi mnie to, że wszystko odbywa się wewnątrz twojej firmy. Jeśli coś pójdzie źle, nie ujmie się za tobą żaden adwokat. Ta kobieta z Pomocy Prawnej nie ma doświadczenia medycznego… Decyzja jednak należy do ciebie.

— Tak — mówię. Patrzę na Marjory. Nie mogę na to nic poradzić.

— Lou… — Zaraz jednak potrząsa głową i już wiem, że nie powie tego, co zamierzała. — Chcesz się pofechtować? — pyta.

Nie chcę się fechtować. Chcę siedzieć obok niej. Chcę jej dotknąć. Chcę zjeść z nią kolację i pójść z nią do łóżka. Ale jest to coś, czego nie mogę zrobić, jeszcze nie teraz. Wstaję i zakładam maskę.

Nie potrafię opisać, co się ze mną dzieje, kiedy jej ostrze dotyka mojego. To silniejsze niż dotychczas. Czuję, jak moje ciało się napina, reagując w sposób głęboko niewłaściwy, acz cudowny. Chcę, żeby to trwało, a jednocześnie chcę przerwać i ją przytulić. Zwalniam, żeby za szybko jej nie trafić i przedłużyć pojedynek.

Nadal mogę zaprosić ją na kolację. Mógłbym to zrobić przed lub po kuracji. Może.

* * *

Czwartkowy ranek. Jest zimno, wietrznie, a niebo zasnuwają szare chmury. Słucham Mszy Beethovena. Światło sprawia wrażenie ciężkiego i powolnego, choć wieje porywisty wiatr. Dale, Bailey i Eric już przyjechali — w każdym razie widzę ich samochody. Auta Lindy nie ma jeszcze na swoim miejscu; Chuya również. Kiedy idę do budynku, wiatr oblepia mi spodnie wokół nóg. Czuję falowanie tkaniny na skórze. Sprawia to wrażenie dotyku mnóstwa maleńkich paluszków. Pamiętam, jak błagałem mamę, żeby odcinała metki od moich koszulek, kiedy byłem dzieckiem. Później, gdy dorosłem, robiłem to sam. Czy potem będę je w ogóle dostrzegał?

Słyszę za sobą samochód i oglądam się. To auto Lindy. Parkuje na swoim miejscu. Linda wysiada, nie patrząc na mnie.

Przy drzwiach wsuwam kartę do czytnika, przyciskam kciuk do płytki, a drzwi szczękają i otwierają się. Popycham je i czekam na Linde. Podnosi klapę bagażnika i wyjmuje pudło. Przypomina pudło pana Crenshawa, nie ma tylko żadnych napisów na bokach.

Nie pomyślałem o przywiezieniu pudła na rzeczy. Zastanawiam się, czy uda mi się znaleźć jakieś podczas lunchu. Ciekawe, czy przywiezienie pudła przez Linde oznacza, że postanowiła poddać się leczeniu.

Trzyma pudło pod pachą. Idzie szybko, a wiatr odwiewa jej włosy na plecy. Linda zazwyczaj je wiąże; nie wiedziałem, że będą w ten sposób falować na wietrze. Jej twarz wygląda inaczej — jest niewzruszona i spokojna, jak pozbawiona lęku czy trosk rzeźba.

Mija mnie z pudłem, a ja wchodzę za nią do środka. Pamiętam, żeby dotknąć ekranu, sygnalizując, że dwójka ludzi weszła na jedną kartę. Bailey stoi na korytarzu.

— Masz pudełko — mówi do Lindy.

— Pomyślałam, że komuś może się przydać — odpowiada Linda. — Przyniosłam je na wszelki wypadek.