— Ja przyniosę swoje jutro — oświadcza Bailey. — Lou, wynosisz się dzisiaj czy jutro?
— Dzisiaj — mówię. Linda na mnie patrzy. — Mógłbym wykorzystać to pudło — dodaję, a ona wysuwa je w moją stronę, nie patrząc mi w oczy.
Idę do swojego pokoju. Już wygląda dziwnie, jak pokój kogoś innego. Gdybym go tak zostawił, czy będzie wyglądać równie dziwnie po moim powrocie? Skoro jednak wygląda dziwnie teraz, to czy oznacza to, że częściowo żyję już przyszłością?
Przesuwam niewielki wentylator, poruszający spirale i wiatraczki, po czym odstawiam go na miejsce. Siadam na krześle i rozglądam się ponownie. To jest ten sam pokój. To ja nie jestem tą samą osobą.
Zaglądam do szuflad biurka i widzę tę samą stertę książki. Na samym dnie — choć od dawna tam nie zaglądałem — leży Podręcznik pracownika. Na wierzchu znajdują się różne podręczniki dotyczące aktualizacji systemu. Nie powinno się ich drukować, ale łatwiej jest czytać tekst na papierze, gdzie litery są absolutnie nieruchome. Wszyscy korzystają z moich podręczników. Nie chcę zostawiać tutaj tych nielegalnych wydruków na czas mojego leczenia. Wyciągam je i układam tak, aby na wierzchu znalazł się Podręcznik pracownika. Nie wiem, co z nimi zrobić.
W niższej szufladzie leży stara karuzela, którą wieszałem, dopóki nie wygięła się największa ryba. Teraz na lśniących powierzchniach rybich boków pojawiły się czarne punkty. Wyciągam karuzelę, krzywiąc się na jej dzwonienie, i pocieram jedną z ciemnych plamek. Nie schodzi. Wygląda jak liszaj. Wrzucam zabawkę do kosza, ponownie krzywiąc się z powodu hałasu.
W płaskiej szufladzie pod blatem trzymam kolorowe ołówki i niewielkie plastikowe pudełko z drobnymi na napoje gazowane. Wkładam pojemnik do kieszeni, a ołówki kładę na biurku. Przeglądam półki. Znajduję tam jedynie informacje o projektach, teczki i przedmioty stanowiące własność firmy. Nie muszę ich sprzątać. Zdejmuję spirale, zaczynając od tych, które lubiłem najmniej: żółtych, srebrnych, pomarańczowych i czerwonych.
Słyszę głos pana Aldrina, rozmawiającego z kimś na korytarzu. Otwiera moje drzwi.
— Lou, zapomniałem przypomnieć wszystkim, by nie wynosili poza teren campusu żadnych opracowań dotyczących projektów. Jeśli chcesz przechować jakieś związane z tym materiały, połóż je w jednym miejscu z etykietką, że muszą znaleźć się w zabezpieczonej części archiwum.
— Tak, panie Aldrin — mówię. Niepokoją mnie trochę te wydruki dotyczące upgrade’ów systemowych, ale nie są one związane z żadnym projektem.
— Pojawisz się jutro w campusie?
— Nie sądzę — odpowiadam. — Nie lubię czegoś zaczynać, a potem zostawiać. Uporam się dzisiaj ze wszystkim.
— Świetnie. Otrzymałeś ode mnie listę zalecanych przygotowań?
— Tak — mówię.
— To dobrze. Ja… — Ogląda się przez ramię, po czym wchodzi do mojego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Czuję rosnące napięcie; gotuje mi się w żołądku. — Lou… — Waha się, odchrząkuje i odwraca wzrok. — Lou, ja… chciałem ci powiedzieć, że bardzo mi przykro, że to wszystko tak wyszło.
Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekuje. Milczę.
— Nigdy nie chciałem… Gdyby to zależało ode mnie, nic by się nie zmieniło…
Myli się. Zmieniłoby się. Don wciąż byłby na mnie zły. Nadal kochałbym Marjory. Nie mogę zrozumieć, dlaczego to mówi; musi wiedzieć, że pewne sprawy już uległy zmianie, niezależnie od tego, czy ktoś tego chciał, czy nie. Człowiek może leżeć przy sadzawce całymi tygodniami, wręcz miesiącami, czekając na zstępującego z niebios anioła, zanim ktoś przystanie przy nim i zapyta, czy chce być uzdrowiony.
Wyraz jego twarzy przypomina mi, jak często sam się czułem. Uświadamiam sobie, że pan Aldrin jest przerażony. Najzwyczajniej w świecie czegoś się boi. Źle jest bać się przez dłuższy czas; wiem, że to boli. Żałuję, że ma taką minę, ponieważ wywołuje ona u mnie wrażenie, że powinienem coś z tym zrobić, a nie mam pojęcia co.
— To nie pańska wina — mówię. Twarz mu się wygładza. To były właściwe słowa. Ale to zbyt proste. Mogę je wymówić, ale czy stają się przez to prawdziwe? Słowa mogą być nieodpowiednie. Poglądy mogą być złe.
— Chcę mieć pewność, że naprawdę jesteś… naprawdę chcesz tego leczenia — wyznaje. — Nie ma absolutnie żadnych nacisków…
Znowu się myli, choć może mieć rację, że obecnie ze strony firmy nie ma żadnych nacisków. Teraz kiedy wiem, że zmiana nadejdzie i jest możliwa, czuję coraz większą presję; to tak jak powietrze wypełniające balon lub światło wypełniające przestrzeń. Światło nie jest bierne. Wywiera nacisk na wszystko, na co pada jego blask.
— To jest moja decyzja — mówię. Chcę powiedzieć, że niezależnie od tego, czy decyzja jest dobra, czy zła, taką właśnie podjąłem. Ja również mogę się mylić.
— Dziękuję, Lou — rzuca na koniec. — Ty, wy wszyscy, wiele dla mnie znaczycie.
Nie wiem, co rozumie przez „wiele znaczycie”. Barne dosłownie: że mamy w sobie dużo znaczenia, ale nie sądzę, aby to właśnie miał na myśli. Nie pytam. Nadal nie wspominam miło jego poprzednich rozmów z nami. Milczę. Po 9,3 sekundy kiwa głową i odwraca się do wyjścia.
— Uważaj na siebie — dodaje. — Powodzenia.
Rozumiem zwrot: „bądź ostrożny”, ale „uważaj na siebie” nie jest do końca jasne. Jak można uważać na samego siebie? To tak jakby człowiek występował w podwójnej postaci i jedna mogła uważać na drugą. Mimo to się nie odzywam. Potem mogę nawet o tym nie pamiętać. Powinienem zacząć się zastanawiać, jakie będzie to „potem”.
Uświadamiam sobie, że nie powiedział: „Mam nadzieję, że kuracja podziała”. Nie wiem, czy jest taktowny i uprzejmy, czy po prostu uważa, że leczenie zawiedzie. Nie pytam. Jego kieszonkowy komunikator zaczyna buczeć i pan Aldrin wychodzi na korytarz. Nie zamyka za sobą drzwi. Nieładnie jest przysłuchiwać się cudzej rozmowie, ale równie nieuprzejmie jest zamykać drzwi za przełożonym. Nic nie mogę poradzić, że słyszę, co mówi, choć nie wiem, czego chce jego rozmówca.
— Tak, proszę pana, zaraz przyjdę.
Jego kroki się oddalają. Odprężam się, biorąc głęboki oddech. Zdejmuję ulubione spirale i ściągam wiatraczki z podstawek. Pokój wygląda pusto, za to na biurku panuje bałagan. Nie mam pojęcia, czy wszystko zmieści się do pudła od Lindy. Pan Aldrin powiedział, że na korytarzu stoi więcej pudeł. Wcześniej zaczniesz, prędzej skończysz. Kiedy wychodzę na korytarz, Chuy właśnie próbuje wydostać się ze swojego pokoju z kilkoma kartonami. Przytrzymuję mu drzwi.
— Wziąłem po jednym dla każdego — mówi. — To zaoszczędzi czasu.
— Ja użyłem pudła przywiezionego przez Linde — wyjaśniam.
— Może ktoś będzie potrzebował dwóch. — Ustawia kartony na korytarzu. — Możesz wziąć sobie jedno, jeśli potrzebujesz.
— — Potrzebuję jeszcze jednego — przyznaję. — Dziękuję. — Podnoszę karton większy od tego, który przywiozła Linda, i wracam do swojego pokoju. Na sam spód kładę podręczniki, ponieważ są ciężkie. Kolorowe ołówki idealnie pasują do szczeliny pomiędzy wydrukami a ścianką pudła. Na wierzch kładę spirale i wiatraczki, a potem przypominam sobie o wentylatorze. Wyciągam je i umieszczam wentylator na podręcznikach. Zabraknie miejsca na resztę. Zaglądam do pudła. Nie potrzebuję Podręcznika pracownika i nikt nie będzie miał do mnie pretensji, jeśli go tu zostawię. Wyjmuję go i odkładam na biurko. Wkładam do środka wentylator, a potem wiatraczki i spirale. Pasują idealnie. Przychodzi mi na myśl wiejący na zewnątrz wiatr. Są lekkie i mogą odfrunąć. W ostatniej szufladzie znajduję ręcznik, którego używam do wycierania głowy, gdy pada, a ja akurat wysiadam z auta na deszcz. Przykryje spirale i wiatraczki, więc wiatr ich nie porwie. Kładę ręcznik na przedmioty w kartonie i podnoszę pudło. Teraz robię to, co pan Crenshaw — wynoszę rzeczy z biura. Może dla kogoś postronnego będę wyglądał tak samo, tyle że nie pilnują mnie strażnicy. Nie jesteśmy tacy sami. To jest mój wybór; nie wydaje mi się, żeby on odszedł z własnej woli. Kiedy zbliżam się do wyjścia, ze swojego pokoju wyłania się Dale. Otwiera mi drzwi. Na dworze jest jeszcze pochmurniej, dzień wydaje się ciemniejszy i bardziej zimny, jego kontury są rozmazane. Za chwilę może się rozpadać. Lubię chłód. Wiatr wieje mi w plecy, popychając naprzód. Stawiam pudło przed swoim samochodem. Ręcznik zaraz odfrunie. Przytrzymuję go ręką. Trudno będzie otworzyć drzwi, przyciskając jednocześnie ręcznik. Stawiam pudło z boku samochodu od strony pasażera i opieram na nim stopę. Teraz mogę otworzyć drzwi.