Jeśli wrócę — jeśli kuracja podziała, a ja stanę się takim samym mężczyzną jak inni — czy będę ją lubił w taki sam sposób jak teraz?
Czy jest tylko odmianą sadzawki z aniołem — czy kocham ją, ponieważ wydaje mi się, że jest jedyną kobietą, jaką mógłbym pokochać?
Wstaję i nastawiam Toccatę i fugę d-moll Bacha. Muzyka tworzy złożony krajobraz: góry, doliny i podmuchy chłodnego wiatru. Czy po powrocie nadal będę lubił Bacha?
Na chwilę ogarnia mnie strach i szybuję przez mrok szybszy od światła, lecz muzyka unosi mnie niczym oceaniczna fala i już się nie boję.
W piątek rano mógłbym pójść do pracy, ale nie miałbym tam nic do roboty. Tak samo w mieszkaniu. W skrzynce odbiorczej znajduję odpowiedź od dyrektora banku. Mógłbym zrobić pranie, ale przecież piorę wieczorem. Uświadamiam sobie, że jeżeli zrobię pranie dziś wieczorem, a potem będę spał w domu tej nocy, i jeszcze w sobotę i niedzielę, to zostawię brudne prześcieradła w sypialni i ręczniki w łazience, kiedy zgłoszę się do kliniki. Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. Nie chcę zostawiać w domu brudów, ale musiałbym wstać wcześnie rano w poniedziałek i szybko zrobić pranie.
Przychodzi mi do głowy, żeby skontaktować się z innymi, ale postanawiam tego nie robić. Tak naprawdę, wcale nie mam ochoty z nimi rozmawiać. Nie jestem przyzwyczajony do takich dni, z wyjątkiem zaplanowanych urlopów, i nie wiem, co mam robić. Mógłbym pójść do kina albo przeczytać książkę, ale zanadto ściska mnie w żołądku. Mógłbym pójść do Centrum, ale tam również nie mam ochoty się pokazywać.
Zmywam po śniadaniu i chowam naczynia. Nagle mieszkanie wydaje mi się zbyt ciche, duże i puste. Nie wiem, dokąd pójdę, ale gdzieś pójść muszę. Wkładam do kieszeni klucze i portfel i wychodzę pięć minut później niż zazwyczaj.
Na schodach spotykam Danny’ego.
— Cześć, Lou, jak się masz — rzuca, schodząc na dół. Myślę, iż oznacza to, że się dokądś spieszy i nie chce rozmawiać. Odpowiadam tylko: „cześć”.
Na dworze jest pochmurno i zimno, ale nie pada. Nie jest tak wietrznie jak wczoraj. Podchodzę do samochodu i wsiadam. Nie uruchamiam jeszcze silnika, ponieważ nie wiem, dokąd chcę pojechać. Szkoda, żeby silnik niepotrzebnie pracował. Wyjmuję ze skrytki atlas samochodowy i otwieram go. Mógłbym pojechać do parku stanowego w górze rzeki i obejrzeć wodospady. Większość ludzi wybiera się tam latem, ale sądzę, że zimą jest również otwarte.
Na szybę pada cień. To Danny. Opuszczam szybę.
— Wszystko w porządku? — pyta. — Coś się stało?
— Nie idę dzisiaj do pracy — odpowiadam. — Zastanawiam się, dokąd się wybrać.
— OK — mówi. Jestem zdziwiony; nie myślałem, że do tego stopnia się mną interesuje. Skoro tak, to może powinien wiedzieć, że wyjeżdżam.
— Wyjeżdżam — rzucam. Jego twarz zmienia wyraz.
— Przeprowadzasz się? Czy to przez tego łobuza? Już ci więcej nie zaszkodzi, Lou.
Ciekawe, że zarówno on, jak i dozorczyni od razu założyli, że wynoszę się ze względu na Dona.
— Nie — odpowiadam. — Nie przenoszę się, tylko przez kilka tygodni mnie nie będzie. Pojawiła się nowa, eksperymentalna metoda leczenia i moja firma chce, żebym się jej poddał.
Sprawia wrażenie zatroskanego.
— Twoja firma… a czy ty tego chcesz? Może wywierają na ciebie nacisk?
— To moja decyzja — mówię. — To ja postanowiłem poddać się kuracji.
— Cóż… w porządku. Mam nadzieję, że dobrze ci poradzono — wyznaje.
— Tak — odpowiadam. Nie mówię, kto udzielił mi takiej rady.
— To znaczy… masz dzisiaj wolne? Czy już wyjeżdżasz? Gdzie będzie odbywało się to leczenie?
— Nie muszę jechać dzisiaj do pracy. Wczoraj posprzątałem biurko — odpowiadam. — Leczenie będzie odbywało się w klinice w campusie, gdzie pracuję, tyle że w innym budynku. Zaczyna się w poniedziałek. Dzisiaj nie mam nic do roboty… Może pojadę obejrzeć Harper Falls.
— Aha. No to uważaj na siebie, Lou. Mam nadzieję, że ci to pomoże. — Uderza dłonią w dach mojego samochodu i odchodzi.
Nie jestem pewien, co ma na myśli, mówiąc: „Mam nadzieję, że ci to pomoże”. Wycieczkę do Harper Falls? Leczenie? Nie wiem także, czemu uderzył w dach mojego auta. Wiem tylko, że już się go nie boję — kolejna zmiana, do której doszedłem sam.
W parku płacę za wejście i zostawiam samochód na pustym parkingu. Drogowskazy informują o różnych szlakach: „Do wodospadów 290,3 m”, „Buttercup Meadow 1,7 km”, „Ścieżka przyrodnicza dla najmłodszych 1,3 km”. Ścieżka przyrodnicza dla najmłodszych oraz szlak w pełni dostępny są wyasfaltowane, za to droga do wodospadów wysypana jest pokruszonymi kamieniami i obramowana metalowymi taśmami. Wędruję tym szlakiem, chrzęszcząc butami. Nikogo nie spotykam. Docierają do mnie tylko odgłosy natury. Z oddali dobiega ciągły szum trasy między-stanowej, za to w pobliżu słychać jedynie wysokie pojękiwanie generatora zasilającego biuro zarządu parku.
Wkrótce nawet i to cichnie; znajduję się pod skalnym występem, który zatrzymuje odgłosy autostrady. Większość liści opadła z drzew i nasiąkła wczorajszym deszczem. Niżej widzę czerwone liście, błyszczące nawet w tak słabym świetle; pokrywają klony, które przetrwały jeszcze tutaj, na najchłodniejszych obszarach.
Czuję, że się odprężam. Tych drzew nie obchodzi, czy jestem normalny, czy nie. Skał i mchu również. Nie potrafią rozróżniać ludzi. Kojące. W ogóle nie muszę na siebie uważać.
Zatrzymuję się, żeby przysiąść na głazie i zwiesić nogi. Rodzice zabierali mnie do parku w pobliżu naszego domu, kiedy byłem dzieckiem. Tam również płynął strumień z wodospadem, tyle że węższy od tutejszego. Skały były ciemniejsze i miały ostro zakończone wierzchołki. Jedna przewróciła się płaskim bokiem do góry. Lubiłem na niej stawać lub siedzieć. Zachowywała się przyjaźnie, ponieważ nic nie robiła. Rodzice tego nie rozumieli.
Gdyby ktoś powiedział klonom, że mogłyby się zmienić i żyć szczęśliwie w cieplejszym klimacie, czy dokonałyby takiego wyboru? A jeśli oznaczałoby to utratę ich półprzeźroczystych liści, które przybierają co roku tak przepiękne barwy?
Wciągam powietrze i czuję mokre liście, mech na skałach, porosty, kamień, glebę… W niektórych artykułach napisano, że osoby autystyczne są zbyt wrażliwe na zapachy, ale nikt nie ma tego za złe psom lub kotom.
Nasłuchuję odgłosów lasu, ledwo słyszalnych ze względu na mokre liście. Mimo to wychwytuję delikatny tupot na pobliskiej gałązce. Łapki wiewiórki, która właśnie skoczyła, drapiąc pazurkami o korę. Trzepot skrzydełek i cichutki świergot ptaka, którego nie dostrzegam. W niektórych artykułach napisano, że osoby autystyczne są zbyt wrażliwe na ciche dźwięki, ale nikt nie ma tego za złe zwierzętom.
Tutaj nie ma nikogo, kto miałby mi cokolwiek za złe. Mogę cały dzień cieszyć się swoimi nadwrażliwymi zmysłami, na wypadek gdybym za tydzień już je utracił. Wierzę, że wówczas będę się cieszył takimi zmysłami, jakie będę posiadał.
Pochylam się i próbuję kamienia, mchu, porostu, dotykając ich językiem, a potem ześlizguję się z głazu i liżę mokre liście zalegające u jego podstawy. Kora dębu (gorzka, surowa), kora topoli (początkowo bez smaku, potem lekko słodkawa). Rozkładam ramiona i kręcę się dookoła, depcząc ze zgrzytem kamienie ścieżki (nie ma nikogo, kogo mogłoby to zdenerwować, kto mógłby zwrócić mi uwagę lub ostrzegawczo potrząsnąć głową). Wokół mnie wirują kolory; kiedy się zatrzymuję, one nie zamierają w bezruchu natychmiast, lecz stopniowo.