— Człowieku, ile bym dał za wafle — odezwał się Eric, kiedy usiadłem przy stole. — Mam już dość tych samych dań.
— Przypuszczam, że moglibyśmy o nie poprosić — zauważył Dale tonem, który sugerował, że nie przyniesie to nic dobrego.
— Pewnie są zdrowe — rzucił Eric. Był sarkastyczny; wybuchnęliśmy śmiechem.
Nie bardzo wiedziałem, na co miałbym ochotę, ale na pewno nie na te same płatki i owoce. Przez głowę przemknęły mi wspomnienia ulubionych potraw. Ciekawe, co pamiętali inni. Wiedziałem, że skądś ich znam, ale nie miałem pojęcia skąd.
Rano wszyscy mieliśmy różne zajęcia terapeutyczne: mowa, rozpoznawanie, umiejętności dnia codziennego. Pamiętam, choć niezbyt dobrze, że robiłem to każdego ranka od dłuższego czasu.
Tym razem było niesamowicie nudno. Nic, tylko pytania i polecenia. Lou, co to jest? Miska, talerz, szklanka, dzbanek, pudełko… Lou, włóż niebieską szklankę do żółtego koszyka albo postaw zieloną miskę na czerwonym pudełku, albo ułóż klocki czy coś równie bezużytecznego. Terapeutka ma formularz, który wypełnia. Próbuję podejrzeć nagłówek, ale trudno jest czytać do góry nogami. Wydaje mi się, że kiedyś nie sprawiało mi to problemów. Zamiast tego odczytuję etykiety na pudełkach. „Zestaw manipulacyjny-diagnostyka: komplet 1”. „Zestaw manipulacyjny — czynności dnia codziennego: zestaw 2”.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Nie robimy tego samego, ale każdy z nas pracuje z osobnym terapeutą. Wszyscy terapeuci ubrani są w białe fartuchy. Wszyscy mają pod spodem kolorowe ubrania. W sali na biurkach stoją cztery komputery. Ciekawe, czemu z nich nie korzystamy. Pamiętam mniej więcej, czym są komputery i co mogę z nimi zrobić. To pudła pełne słów, cyfr i obrazów, które można zmusić do udzielania odpowiedzi. Wolałbym, żeby to maszyna odpowiadała za mnie na pytania.
— Czy mogę skorzystać z komputera? — pytam Janis, moją terapeutkę mowy.
Robi zaskoczoną minę.
— Z komputera? Po co?
— To jest nudne — mówię. — Wciąż zadajesz głupie pytania i każesz mi robić głupie rzeczy; to dla mnie zbyt proste.
— Lou, to ma ci pomóc… Musimy sprawdzić, na ile wszystko rozumiesz… — Patrzy na mnie jak na dziecko, w dodatku niezbyt bystre.
— Znam potoczne określenia. Czy to właśnie chcesz wiedzieć?
— Tak, ale nie znałeś ich, kiedy obudziłeś się po raz pierwszy — przypomina. — Posłuchaj, mogę przejść na wyższy poziom… — Wyciąga inną książeczkę z testami. — Zobaczymy, czy jesteś na to gotowy, ale się nie przejmuj, jeśli okaże się zbyt trudne…
Mam dopasowywać słowa do obrazków. Janis czyta słowa, a ja oglądam rysunki. To bardzo łatwe; kończę po kilku minutach.
— Byłoby szybciej, gdybyś pozwoliła mi samemu czytać słowa — oznajmiam.
Znowu wygląda na zaskoczoną.
— Potrafisz czytać?
— Oczywiście — odpowiadam, zdumiony jej zdziwieniem. Jestem dorosły; dorośli potrafią czytać. W głębi ducha czuję lekki niepokój, słabe wspomnienie o nieumiejętności czytania, o pozbawionych sensu literach, będących jedynie kształtami podobnymi do wielu innych kształtów. — Czy wcześniej nie czytałem?
— Owszem, ale nie zaraz po przebudzeniu — wyjaśnia. Podaje mi listę słów i stronę z obrazkami. Słowa są krótkie i proste: drzewo, lalka, wywrotka, dom, auto, pociąg. Wręcza mi inną listę, tym razem zwierząt, a potem narzędzi. Wszystko bardzo łatwe.
— A więc wraca mi pamięć — uznaję. — Pamiętam te słowa i przedmioty…
— Na to wygląda — mówi. — Chcesz spróbować czytania ze zrozumieniem?
— Pewnie — odpowiadam. Podaje mi cienką książeczkę. Pierwszy ustęp to historyjka o dwóch chłopcach grających w piłkę. Słowa są proste. Na jej prośbę odczytuję je na głos, gdy wtem odnoszę wrażenie, że jestem dwiema osobami, które czytają te same słowa, lecz inaczej je rozumieją. Urywam pomiędzy „bazą” a „piłką”.
— O co chodzi? — pyta po dłuższej chwili milczenia z mojej strony.
— Ja… sam nie wiem — wyznaję. — Zabawne uczucie. — Nie mam na myśli uczucia rozbawienia, lecz czegoś zabawnie dziwnego. Pierwsze ja rozumie, że Tim jest rozgniewany, ponieważ Bill złamał mu kij i nie chce się do tego przyznać; drugie natomiast ja rozumie, że Tim jest rozgniewany, ponieważ tata podarował mu kij. Pytanie poniżej brzmi: „Dlaczego Tim jest rozgniewany?” Nie znam odpowiedzi. Nie jestem jej pewny. Próbuję wyjaśnić to terapeutce.
— Tim nie chciał kija na urodziny; chciał rower. Może więc być rozgniewany z tego powodu albo może być rozgniewany, ponieważ Bili złamał mu kij, który otrzymał od taty. Nie wiem, która odpowiedź jest właściwa; historyjka nie dostarcza mi wystarczającej ilości danych.
Zagląda do książeczki.
— Hmm. W kluczu podają, że właściwa jest odpowiedź C, ale rozumiem twój dylemat. Bardzo dobrze, Lou. Orientujesz się w społecznych subtelnościach. Spróbuj z innym tekstem.
Kręcę głową.
— Chcę to przemyśleć — oświadczam. — Nie wiem, które ja jest moim nowym ja.
— Ale Lou… — zaczyna.
— Przepraszam. — Odsuwam się od stołu i wstaję. Wiem, że to niegrzeczne. Wiem, że muszę tak postąpić. Przez chwilę pomieszczenie sprawia wrażenie większego, a każda krawędź odznacza się ostro błyszczącą linią. Trudno ocenić głębię; wpadam na róg stołu. Światła przygasają; krawędzie tracą na ostrości. Czuję się niepewnie, jak pozbawiony zmysłu równowagi… po chwili kucam na podłodze, trzymając się stołu.
Wyczuwam pod dłonią solidny kant mebla — jakiś kompozyt z ziarnistą imitacją drewna na blacie. Oczy widzą drewno, a dłoń wyczuwa jego imitację. Słyszę wtłaczane do sali powietrze, jak również to wdychane przeze mnie, bicie serca, a włoski w uszach — skąd wiem, że to włoski? — poruszają się w strumieniach dźwięków. Atakują mnie zapachy: kwaśna woń mojego potu, smród środków do czyszczenia podłogi, słodkie kosmetyki Janis.
Przypomina to moje pierwsze przebudzenie. Teraz je pamiętam: wyrwanie ze snu, zalew danych zmysłowych; jakbym w nich tonął, nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia, wyzwolenia od nadmiaru. Pamiętam trwającą godzinami walkę o zrozumienie wzorów światła i ciemności, kolorów, wysokości dźwięków, rezonansu, zapachów, smaków i struktur…
To jest podłoga wyłożona winylowymi płytkami, jasnoszarymi w ciemniejsze kropki. To jest stół zrobiony z kompozytu o drewnopodobnym wykończeniu. Patrzę na własny but, rozpraszając mruganiem powiek fascynację wzorem grubo tkanego płótna i dostrzegając w nim wyłącznie obuwie stojące na podłodze. Znajduję się w pokoju terapeutycznym. Jestem Lou Arrendale, który kiedyś był autystycznym Lou Arrendale’em, a teraz jest nieznanym Lou Arrendale’em. Moja stopa w moim bucie spoczywa na podłodze, która znajduje się na gruncie planety systemu słonecznego galaktyki we wszechświecie, gdzieś w umyśle Boga.
Podnoszę wzrok i widzę ciągnącą się do samej ściany podłogę; faluje i nieruchomieje, tak płaska, jak wykonali ją budowniczowie, choć nie doskonale płaska, co nie ma znaczenia, gdyż zwykło się nazywać ją płaską. Sprawiam, że wygląda na płaską. To właśnie znaczy określenie: „płaska”. Płaskość nie jest absolutem; płaskość jest wystarczająco płaska.
— Dobrze się czujesz? Lou, proszę, odpowiedz mi!
Czuję się wystarczająco dobrze.
— Wszystko jest OK — uspokajam Janis. „OK” oznacza wystarczająco dobrze, a nie idealnie dobrze. Wygląda na zalęknioną. Przestraszyłem ją. Nie chciałem tego. Kiedy się kogoś przestraszy, należy go uspokoić. — Przepraszam — dodaję. — To jedna z tych gorszych chwil.