Выбрать главу

– To niedobrze, że wasza wysokość w dalszym ciągu słyszy wołanie – mówił Móri z naciskiem. – Obawiam się, że będzie pani musiała przejść przez to samo, co Tiril. I powinno się to dokonać teraz, natychmiast, gdy moc wezwania została osłabiona przez runę.

Theresa przełknęła ślinę.

– Ty myślisz… Będziesz musiał mnie osłonić ochronną tarczą?

– Runa zdołała już wytworzyć taki pierścień bezpieczeństwa.

Księżna zbladła.

– Poprosisz o pomoc swych towarzyszy? – szepnęła.

– Tak. Będziesz, pani, w stanie spojrzeć na nich?

– Jeśli będę zmuszona.

– Niestety, to konieczne.

Skinęła głową.

– Dla Tiril, prawda?

– Właśnie.

– Dla Tiril gotowa jestem zrobić wszystko. Tyle muszę jej wynagrodzić.

– Proszę teraz nie myśleć o wynagradzaniu. Tiril wybaczyła pani już dawno temu.

– W takim razie uczynię to z miłości.

Móri uśmiechnął się.

– Tak będzie najlepiej. Ale wy dwaj… – zwrócił się do obu mężczyzn. – Może najlepiej by było, żebyście już wyruszyli w stronę domu. I nie oglądajcie się.

Chłopak z gospody zbladł, ale służący księżnej rzekł stanowczym głosem:

– Obiecałem, że będę służył mojej pani, i nie opuszczę jej, kiedy nadchodzą trudne chwile.

– Dziękuję ci, Teobaldzie – szepnęła księżna.

– W takim razie ja także zostaję – oznajmił chłopak stajenny. – W końcu człowiek jest też trochę ciekawy.

Móri zdążył już im opowiedzieć o swoich niepospolitych zdolnościach, a że towarzyszy mu ktoś czy coś niewidzialnego, sami zdołali stwierdzić.

W pobliżu nie było żadnych zabudowań, zagajniki zamykały widok z obu stron. Móri miał nadzieję, że nikt nie pojawi się nieoczekiwanie na drodze, w końcu pora była zbyt wczesna na jakichkolwiek wędrowców.

– Muszę was uprzedzić, że wcale nie jest takie pewną czy wy dwaj cokolwiek dostrzeżecie – powiedział Móri bardzo spokojnym głosem. – W normalnych warunkach na pewno nie byłoby to możliwe, ale teraz przywołam duchy i wszystko może być dużo wyraźniejsze, również dla was. Wasza wysokość natomiast musi je zobaczyć, dlatego proszę wziąć w rękę magiczną runę. I proszę wyciągnąć ją przed siebie.

Theresa z wahaniem ujęła tę samą runę, którą kiedyś w Bergen przez pomyłkę wzięła Tiril, i wtedy przed jej oczyma ukazały się duchy.

– To jest tak zwana runa duchów – wyjaśnił Móri. – Trzymając ją w ręce zobaczy pani to, co na ogół przed nami zakryte.

Theresa nie miała odwagi spojrzeć przed siebie. Stała i z uporem wpatrywała się w runę, ale kątem oka dostrzegła, że na drodze zaroiło się od tamtych…

Słyszała, jak dwaj służący z wysiłkiem wciągają powietrze. „Widzisz coś?” – zapytał jeden z nich. „Tak, widzę jakieś cienie na drodze” – odpowiedział drugi.

Ale to, co widziała Theresa, to nie były cienie. Te stworzenia, które majaczyły jej przed oczyma, były rzeczywiste.

Jedną istotę rozpoznawała dokładnie. Jakieś budzące grozę zwierzę, które przebiegło obok niej. Tiril opowiadała o Zwierzęciu, którego rany goi współczucie, wyrozumiałość i troskliwość. Theresa nie była wprost w stanie na nie patrzeć, ale w jej oczach pojawiły się łzy głębokiego współczucia.

– O, mój przyjacielu – szepnęła. – Mój nieszczęsny przyjacielu!

Pozostali towarzysze Móriego stali odwróceni od niej plecami. Dlatego w końcu odważyła się podnieść oczy.

Była wdzięczna losowi, że widzi je tylko od tyłu, dostrzegała przede wszystkim podarte ubrania, skołtunione włosy i owrzodzone ręce. Niektóre z tych istot w niewielkim tylko stopniu przypominały ludzi, tak jak ta białożółta postać, która musiała być Nidhoggiem. Dwie bardzo urodziwe kobiety ostro kontrastowały z ogólną brzydotą.

A więc Móri i Tiril mówili prawdę. Ona im, oczywiście, wierzyła, ale gdzieś w głębi duszy wszystko się burzyło przed przyjęciem tego do wiadomości. Mimo że zawsze w obecności Móriego ogarniał ją jakiś dziwny nastrój, coś nieokreślonego, nie ufała własnym odczuciom, wmawiała sobie, że to tylko przywidzenia.

Ale teraz wszystko się sprawdzało. To ją otaczały tajemnicze istoty, pozostali żywi ludzie znajdowali się po, za obrębem kręgu utworzonego przez duchy. Theresa wiedziała, że i Móri, i Nero są chronieni, służącym zaś żadna ochrona nie jest potrzebna.

Towarzysze Móriego unosili ramiona. Wstrząśnięta i przerażona Theresa słyszała ich zaklęcia, magiczne formułki i coś, co określiłaby jako anatemę, wyklinanie lub rzucanie przekleństwa. Powietrze rozbrzmiewało obcymi, niezrozumiałymi językami, słyszała, że wołanie przeciwnika słabnie, staje się jakby bardziej przytłumione, pozbawione siły. Głos wciąż jeszcze walczył, starał się unikać spadających nań zaklęć i magicznych formułek, ale ona miała tak wielką ochronę, że musiał ustąpić.

Sługa księżnej i chłopiec z gospody skulili się na ziemi, obejmując głowy rękami. Rozszalała się wichura, szarpała ludźmi, jakby chciała zerwać z nich ubrania i powyrywać im włosy. Theresa najchętniej zaczęłaby krzyczeć z całych sił i uciekła stąd, ale znowu dała o sobie znać samodyscyplina, jaką wyrobiono w niej w latach dzieciństwa. Stała wyprostowana, sama na drodze w tym budzącym grozę kręgu. Tylko jej przerażone oczy mówiły, co czuje naprawdę. Ściskała magiczną runę zawieszoną na szyi.

I to jest świat mojej córki, myślała z bólem. Doświadcza spotkania z nim poprzez Móriego, ale nie mam pojęcia jak często. Czy powinnam była jej zabronić małżeństwa z tym islandzkim czarnoksiężnikiem?

Nagle uderzyła ją inna myśclass="underline" Głos nie miał nic wspólnego z Mórim. Duchy nie wiedziały, do kogo należy. Głos zaatakował Tiril i uczynił to, mimo że Móri był przy niej. Teraz chciał zaatakować również ją, Theresę. Bez Móriego i jego towarzyszy zarówno ona, jak i jej córka byłyby bezpowrotnie stracone.

Wołania nie było już słychać. Duchy zakończyły swoje przekleństwa w wielkim crescendo, co sprawiło, że księżnej o mało nie popękały bębenki.

Potem zaległa cisza.

Z poczuciem ulgi Theresa opuściła ramiona.

– Dzięki – szepnęła.

Móri uśmiechnął się krzywo.

– Proszę puścić runę, którą trzyma pani w lewej ręce, to nie będzie pani musiała już na nich patrzeć!

Księżna wyprostowała się.

– Nie! – powiedziała stanowczo. – Ja chcę na nich patrzeć. Chcę każdemu z nich podziękować za pomoc.

Nastała długa chwila ciszy, Móri, zaskoczony, spoglądał na księżnę z niedowierzaniem.

– One są przecież przyjaciółmi Tiril, prawda?

– Owszem, to prawdziwi przyjaciele.

– Więc pozwól mi spojrzeć im w twarze, istotom z dawno minionego czasu, z nie znanych dalekich miejsc i z nie znanych sfer.

Przybysze stali w bezruchu, po chwili wszyscy zaczęli się odwracać w stronę księżnej.

Theresa z trudem przełykała ślinę i bardzo się starała, by nie zacząć żałować swojej odważnej decyzji. Zwierzę widziała już przedtem. Teraz patrzyła na długą, bladą twarz istoty imieniem Nidhogg z jego wystającymi kłami, długimi jak palce, na odpychającą postać Ducha Utraconych Nadziei, na Nauczyciela, dwie piękne, smutne kobiety, na Hraundrangi – Móriego, ducha imieniem Pustka, ledwo majaczącego na drodze, oraz na jakąś postać w mnisim habicie…

– Kim wy jesteście? – zwróciła się do owej postaci. – Tiril i Móri o was nie mówili.

Móri odpowiedział:

– To pani duch opiekuńczy, księżno.

Theresa odruchowo skłoniła głowę.

– Dzięki za wasze wsparcie, szary bracie – powiedziała cicho. – I dzięki wam wszystkim! Dziękuję każdemu z osobna, przyjmijcie moje najpokorniejsze dzięki za wszystko, coście zrobili dla mojej córki i dla mego zięcia, Móriego!