Rozgoryczony musiał wrócić do Wielkiego Mistrza i przyznać, że sprawy ułożyły się jak najgorzej.
Mistrz zaczął gorączkowo poszukiwać nowych dróg dotarcia do obu kobiet, Tiril i Theresy.
Ale nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.
„Powietrze zdało się ciężkie i gęste,
Niczym ziemia wyschła i roztarta,
Co stała się pyłem, który można wdychać.
Półmrok pełen zjaw dziwacznych,
Cienie i błyski wzajem przemieszane,
Zaduch grobowej krypty, jak z baśni
o czarnoksiężnikach”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.
Rozdział 8
Tiril i Móri przeżywali w Theresenhof bardzo piękne chwile.
Nigdy wcześniej nie mogli się całkowicie wyzbyć napięcia i być szczęśliwi. Duchy teraz się nie pokazywały, wiedzieli jednak, że są z nimi, i Tiril wyobrażała sobie, że one też cieszą się z „istnienia”, jeśli w odniesieniu do nich takiego wyrażenia można użyć. Ludzie w pięknej dolinie byli życzliwi i pogodni, Theresa czuła się spokojna jak nigdy dotychczas, a Nero po prostu promieniał szczęściem. Przedsiębrał długie wyprawy po swoich łąkach i polach, świetnie wiedział, że nie wolno mu gonić owiec, ale przecież można je trochę postraszyć, choćby dla zabawy. Śmiesznie było patrzeć, jak umykały w popłochu. Warto było takie chwile radości okupić wymówkami w rodzaju: „Fe, Nero!” albo „Jak ci nie wstyd? Taki mądry pies!” Z tyłu za domem pani Theresa hodowała mnóstwo przeróżnych ptaszków, które codziennie karmiła. Obowiązkiem Nera było trzymać koty z daleka od ptaszarni, który to obowiązek wypełniał z lubością. Czasami rozpoznawał też krążące nad ptaszarnią jastrzębie, których po prostu nienawidził. Jazda stąd! Wynocha, szczekał wtedy na całe gardło.
Łąki i zagajniki, oto jego eldorado! Lasy iglaste w Austrii nie były takie mroczne i ponure ani takie gęste i kłujące jak w Skandynawii. Na Południu sosny rosły z rzadka na mięciutkich łąkach, a drzewa nie były takie wysokie jak na Północy. Nowe tereny Nera to prawdziwe lasy z bajki, radość dla ludzkich oczu. To krajobraz jak stworzony, by dzieci bawiły się tu w chowanego, do urządzania śniadań na trawie i majówek z tańcami elfów wśród drzew. A w zimie, kiedy spadał śnieg, las jarzył się mnóstwem iskierek, drzewa zaś wyglądały niczym świąteczne choinki. Nero często hasał pomiędzy sosnami i nikt go nie karcił ani nie upominał.
To był cudowny czas.
Móri chodził spokojnie po polach i zabudowaniach, oglądając swój majątek. Na razie właścicielką była Theresa, z czasem jednak Tiril i Móri mieli przejąć wszystko. Rozmawiał przyjaźnie z ludźmi i zwierzętami. Móri łatwo uczył się obcych języków, bardzo szybko pojedyncze słowa układały się w całe zdania. I on, i Tiril rozumieli już od dość dawna niemiecki, co innego jednak rozumieć język, a co innego posługiwać się nim w mowie. Ale teraz oboje zaczynali mówić swobodnie.
Móri bardzo starannie ukrywał swoje magiczne zdolności, a jeśli musiał się nimi posłużyć, czynił to niezwykle ostrożnie. Nie wolno było narażać rodziny. Ale oczywiście niekiedy robił to i owo w ukryciu, pomagał starym, chorym ludziom lub źle potraktowanym zwierzętom, pielęgnował okaleczone drzewa. Zdarzyło się też, że wydobył kilku niewinnych ludzi z więzienia, posługując się bardzo silnymi runami. Ta ostatnia sprawa narobiła trochę szumu, nikt nie rozumiał, jak to się stało, i Móri ostatecznie uznał, że nie było to rozsądne przedsięwzięcie. Mógł narazić na szwank swoje sprawy, ale chodziło o młodych wiejskich chłopców, całkiem niewinnych, a bardzo źle traktowanych. Słyszał, że nawet ich torturowano.
Na ogół bardzo dbał, by to, co robi, wyglądało możliwie najbardziej niewinnie. Ci zaś, którym pomagał, nawet jeżeli to i owo ich zastanawiało, nigdy nie pisnęli ani słowa. Wszyscy chcieli zachować przyjaźń tego potężnego i bardzo sympatycznego czarownika. Z początku trochę się, oczywiście, bali ponurego, przejmującego spojrzenia jego głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Bardzo szybko jednak odnajdywali w nich smutek i wyrozumiałość. Móri był przyjacielem wszystkich w majątku, wszyscy też podziwiali go i patrzyli na niego z szacunkiem prawie tak wielkim jak na księżnę i jej miłą córkę, małżonkę Móriego. Ludzie z dworu mieli świadomość, że zrobią dla swoich państwa, co tylko będzie trzeba, a państwo wynagradzali ich za to sowicie, zapewniając im opiekę, troskliwość i byt materialny. Nigdzie ludziom nie było tak dobrze jak tutaj, toteż zdarzało się nierzadko, że przychodzili do Theresenhof obcy szukać pracy w majątku. Ale możliwości zatrudnienia były ograniczone.
Minęła zima i wiosna, nadeszło lato.
Tiril czuła się bardzo dobrze, była zaskoczona, że oczekiwanie dziecka to taka prosta sprawa. Theresa i Móri dziwili się również, po Tiril właściwie nic nie było widać. Młoda kobieta była po prostu radosna.
Chociaż czasami ogarniał ją trudny do wytłumaczenia lęk.
Ale Tiril pochłaniały własne myśli.
Często w nocy leżała nie śpiąc. Pomóż mi, błagała bezgłośnie, wpatrując się w piękne, jasne niebo wznoszące się nad ziemią w tę niezwykłej urody eteryczną letnią noc. Nie chciała mieć na oknach ciężkich zasłon, jedynie muślinowe firanki, białe w delikatne kropki, chciała wciąż widzieć krajobraz za oknami. Na ogół okna były uchylone i nocny wiatr poruszał firankami.
Móri spał, a Tiril nigdy mu nie opowiadała o swoich bezsennych godzinach. To wtedy jej zmartwienia i lęki ożywały, to wtedy dostrzegała grozę tego, co uczynili. Powołali do życia dziecko zgodnie z wolą duchów.
Czy to zły, czy dobry znak?
Powinna była czuć się taka szczęśliwa. Niebezpieczeństwo ze strony nieznanych prześladowców już jej nie zagrażało, odnalazła rodzoną matkę, która dała jej wspaniały dom, mogła mieć przy sobie swego ukochanego Nera… Ale to wszystko nic, miała bowiem przede wszystkim Móriego. Móri należał do niej na zawsze, czuła się do niego coraz bardziej i bardziej przywiązana.
Tiril wiedziała, że Móri kocha ją niemal rozpaczliwą miłością. Jakby nie wierzył, że zdoła ją zatrzymać przy sobie, tak gwałtownie ją niekiedy obejmował.
To dziwne, bo czyż nie rozumiał, że odkąd spotkała jego, żaden inny mężczyzna nie może mieć dla niej najmniejszego znaczenia? Wciąż była niemal tak samo zafascynowana jego tajemniczością, jego głębokim smutkiem, tymi sugestywnymi, głęboko osadzonymi oczyma, jego zmysłowością, jak tamtego dnia, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Był cudownym i bardzo czułym kochankiem, ale czułym tylko do pewnych granic, potem przychodził taki moment, kiedy zdawał się zapominać o wszystkim i brał ją z dziką, egoistyczną gwałtownością. Jakby w tych najgorętszych chwilach płonął i jakby również ją chciał cisnąć w płomienie, a ona starała się z całych sił opanować i powstrzymać swoje pragnienia, bała się bowiem okazywać zbyt otwarcie podniecenie i pożądanie. Ale opanować się nie mogła, w każdym razie nie tak, jak by chciała.
Teraz jednak już od bardzo dawna nie odważyli się do siebie zbliżyć, oboje bowiem wyczuwali, że rozwijające się życie jest nieskończenie delikatne i potrzebuje jak najwięcej troskliwości.
Czasami Tiril zastanawiała się, czy przypadkiem nie popełnia błędu, sądząc, że jest w ciąży, to mające się narodzić dziecko prawie nie dawało o sobie znać. Wiedziała, że ono tam jest, ale czuła tak, jakby nosiła w sobie płód elfa, takie jej się zdawało eteryczne.
Inna jeszcze sprawa napełniała ją przerażeniem, ale z nikim, nawet z Mórim, nie odważyła się o niej rozmawiać.
Wielokrotnie w ciągu ostatnich tygodni dostrzegała coś kątem oka, kiedy się jednak odwracała, w pobliżu nie było nikogo ani niczego. Nie mogła więc widzenia opisać nawet sama przed sobą, ale zdawało jej się, że to wy – soki czarny cień, który początkowo stanowił jedynie czarny punkt daleko nad horyzontem. Podpowiadała jej to wyobraźnia, bowiem niczego konkretnego nie zauważała. Później ów cień pokazywał się jakby bliżej i bliżej, a potem był już tuż – tuż, okropnie blisko.