Выбрать главу

Widywała go też we śnie. I wtedy zjawa była dokładnie taka, jak Tiril sobie wyobrażała: Niepospolicie wysoka, smoliście czarna sylwetka, która szła za nią w pewnej odległości, jakby jej pilnowała. Było to w najwyższym stopniu nieprzyjemne i przerażające ponad wszelkie granice, ale nie miała z kim na ten temat porozmawiać. Nie umiała o tym mówić, bo ów cień był jakby przeznaczony tylko dla niej i nikt inny nie powinien był o nim wiedzieć.

W ostatnim czasie zjawa stała się nieco bardziej konkretna, tak się Tiril zdawało. Kiedy szła z Nerem na wieczorną przechadzkę pośród pięknych łąk, czuła obecność zjawy za plecami, a ściślej biorąc: czuła jej spojrzenie na karku. Odwracała się, oczywiście, bo była przekonana, że cień znajduje się bardzo blisko, ale – rzecz jasna – niczego nie dostrzegała.

Nero zdawał się też niczego nie widzieć. A co dziwniejsze, Tiril jakoś nie mogła łączyć tego tajemniczego cienia z istotami, które podążały za Mórim. Te istoty z jej cieniem nie miały nic wspólnego.

Nie, ten był przeznaczony wyłącznie dla niej.

To straszne; za każdym razem, kiedy zdawało jej się, że cień za nią stoi, czuła ciarki przechodzące po plecach.

Było to w czerwcu. Kolejna bezsenna noc, jakich ostatnio Tiril miewała coraz więcej. Wydarzyło się coś niezrozumiałego.

Przez cały dzień odczuwała jakiś niepokój w ciele, ale nie chciała nic mówić Móriemu, bo był to tylko… no właśnie, niepokój.

Teraz leżała na łóżku i wpatrywała się w jasną noc za oknem. Zaczynało już świtać, jeszcze co prawda było bardzo wcześnie, zaledwie przed kilkoma godzinami się ściemniło, ale przecież czerwiec to cudowny czas krótkich nocy.

Móri przez cały dzień ciężko pracował, w majątku budowano nową oborę i chciał być z ludźmi. Teraz więc spał głęboko.

Czas Tiril jeszcze się nie zbliżał, miała przed sobą co najmniej dwa, może nawet trzy tygodnie. Więc ten niepokój musiał pochodzić z jakiegoś innego źródła.

Kiedy tak patrzyła w okno szeroko otwartymi oczyma, na dworze nagle pociemniało. Z wolna, a jednak bardzo szybko, światło zniknęło, zarówno na zewnątrz, jak i w pokoju.

Czy ja ślepnę? pomyślała przestraszona.

Chciała obudzić Móriego, ale stwierdziła, że nie jest w stanie się poruszyć. Krzyczeć też nie mogła.

Ratunku, co się ze mną dzieje, myślała w panice. Co to takiego?

Łóżko zaczęło wirować wraz z nią. A może traciła przytomność? Usiłowała zatrzymać na czymś wzrok, ale wszystko spowijały gęste ciemności.

O Boże, Móri, ja umieram!

Wirowanie ustało.

Nagle zobaczyła siebie z pewnej odległości, szła przez jakieś pustkowia. Znajdowała się w tym ciele, które szło, a jednocześnie w tym, które leżało na łóżku, było to straszne doznanie, nie byłaby w stanie go wytłumaczyć.

Żeby się nie dać kompletnie przytłoczyć wrażeniom, skupiła się jedynie na tym, czego doznawała i co odczuwała Tiril wędrująca samotnie po polach. Wtedy zaczęła widzieć wyraźniej, jakby tajemnicze światło nocy powróciło.

Wokół niej rozciągały się bezkresne bagna. Idąc przez nie odczuwała nocny chłód. To znaczy znajdowała się już bardzo daleko na bagiennej przestrzeni, kiedy cała ta wizja się zaczynała. Nie odwracaj się, Tiril! Cień!

Wszędzie wokół migotały te maleńkie niebieskie światełka. Błędne ogniki, wędrujące ognie czy jak tam lud nazywa takie zjawiska.

Wokół rozlegały się też szepty, słabe, niemal niedosłyszalne szepty. Zdawało jej się, że dociera do niej coś jakby „Czekamy. Czekamy”.

Czy po mokradłach nie błądzą karły ze swoimi latarniami? Nie widziała wyraźnie pełgających płomyków, bo nad ziemią unosiła się mgła. Światełka poruszały się, strzelały w górę i przygasały. Tiril próbowała podejść do najbliższego. Chciała zobaczyć, co to.

O, tam, właśnie przy tej dziurze w ziemi, do której się zbliżała. Wyciągnęła rękę w stronę matowoniebieskiego płomyka…

Ziemia usunęła jej się spod nóg i całe widzenie zniknęło. Tiril leżała znowu w swoim łóżku, ale zdawało jej się, że stoi nad tą dziurą w bagiennej ziemi, na tym grząskim, zdradliwym gruncie, i uchwyciła się mocno brzegu materaca, żeby nie wpaść.

– Móri, Móri, ja spadam – zdawało jej się, że tak właśnie woła, ale nie mogła tego zrobić, bo w pobliżu nikogo nie było, choć wiedziała, że mąż leży obok niej.

Mój Boże, mój Boże, co to jest, myślała zrozpaczona. Co się ze mną dzieje?

Jakiś basowy głos narastał do siły grzmotu, dudniło jej w uszach, a ciemności stawały się coraz głębsze. Coś ciągnęło Tiril w dół, coś niby tańczący, huczący sztorm. Musiała zamknąć oczy, mimo wszystko jednak czuła, że obraca się w coraz szybszym tempie, zsuwając się wciąż niżej i niżej, jakby ją wsysał jakiś potężny wir.

Nagle wszystko ustało.

Po długim, pełnym przerażenia czekaniu odważyła się w końcu otworzyć oczy.

Zielonkawe światło rozjaśniało delikatnie sklepienie, pod którym się znajdowała.

Sklepienie? Gdzie się podziała piękna sypialnia w Theresenhof?

Tiril nie rozumiała niczego.

Z bardzo daleka docierał do niej głos smutnego męskiego chóru, o którym opowiadał Móri. Pełne żalu modły umarłych czarnoksiężników, proszących o wybaczenie ich złych postępków.

W powietrzu czuło się zapach zbutwiałej ziemi i Śmierci.

Znajduję się w krypcie grobowej, pomyślała nieoczekiwanie przytomnie. Ale co ja tu robię?

Wiedziała, że nie śpi i że to wszystko nie jest sennym marzeniem. Leżała w łóżku i patrzyła na poruszane wiatrem firanki, kiedy ciemności pochłonęły pokój i krajobraz za oknem. I to, co teraz przeżywała, to nie był żaden stan przejściowy między snem a jawą.

– Gdzie ja jestem? – szepnęła, a w każdym razie próbowała wypowiedzieć takie słowa, lecz głos odmówił jej posłuszeństwa.

Nie poznawała tego miejsca, nigdy przedtem tu nie była. To nie były ani krypty grobowe w Tiersteingram, ani kościół w Holar, ani żadne inne miejsce, w którym kiedyś była.

Coś przepłynęło koło niej. Cień…?

Nie, zresztą cokolwiek to było, już zniknęło.

W miarę jednak jak jej oczy przyzwyczajały się do tego zielonkawego mroku, dostrzegała coraz więcej cieni. I teraz je rozpoznawała.

– Nidhogg – próbowała wyszeptać.

Siadały na krawędzi jej łóżka, bowiem nadal w nim leżała, tylko że Móriego nie było.

Tiril bała się jego towarzyszy.

– Dlaczego ja tutaj jestem?

– Musisz zostać przygotowana – odpowiedział Nidhogg skrzekliwym głosem.

– Do czego?

– Przecież wiesz.

Zjawili się wszyscy. Widziała wśród nich własnego ducha opiekuńczego, uśmiechał się do niej uspokajająco, ale ona nie była w stanie odpowiedzieć mu tym samym.

– Dlaczego widzę te ogniki?

– Nie są przeznaczone dla ciebie.

Nauczyciel ujął ją pod łokcie i zmusił, by usiadła.

– Nie dotykaj mnie – jęknęła zdjęta nagłym strachem.

– No, no, dobrze już, dobrze, będziesz musiała przez to przejść.

– Ale ja nie chcę! Pozwólcie mi odejść!

– Tiril – upomniał Nauczyciel z wielką cierpliwością., – Wiedziałaś o tym od dawna. Teraz już za późno na protesty i żale.

Próbowała się cofać.

– Dlaczego chcecie sprawić mi ból?

– Nic ci nie zrobimy, powinnaś o tym wiedzieć. To do Móriego powinnaś mieć pretensje, nie do nas. Teraz wokół niej stali wszyscy. Tiril nie odrywała od nich oczu.