– Czego wy ode mnie chcecie, duchy śmierci?
– Przekonać cię, że powinnaś być ostrożna. Prosić cię, byś chroniła to, co należy do nas.
Tiril poczuła zimny pot na plecach.
– O co wam chodzi?
Nauczyciel powiedział:
– Nigdy nie pozwól mu iść dalej na Południe! Już i tak znaleźliście się zbyt daleko od domu. Mimo wszystko to dobrze, że przyszliście tutaj.
– Mówicie zagadkami, panie.
– Pozwól mu wypełnić jego zadanie! Nie powstrzymuj go! Nie trać czasu na bezsensowne walki na Południu ani na żadne poszukiwania. Pozwól mu wypełniać jego wolę.
Tiril spoglądała to na jednego, to na drugiego.
– Bo ono jest nasze – dodał Duch Zgasłych Nadziei.
Tiril jęczała bezradnie, niezdolna wykrztusić ani słowa.
– Ty dostaniesz więcej – rzekł Nauczyciel. – Ale to jest nasze.
– Nie! – krzyknęła stanowczo.
– Tak po prostu musi być. Pamiętaj o ostrożności! o wielkiej ostrożności. Na Południu istnieją złe siły, nie pozwól, by znalazły się blisko ciebie. I jeszcze jedna ważna sprawa: Nie nadawaj mu imienia bez nas! To my będziemy decydować o imieniu.
„To”. „Ono”. Przez cały czas tak mówili. W takim razie nie wiedzą, co to będzie. Tiril poczuła coś w rodzaju złośliwego triumfu, że jednak nie wszystko jest przed nimi otwarte.
Po chwili ogarnęła ją rozpacz.
– Nie możecie zrobić nic złego takiej niewinnej istocie – powiedziała gwałtownie.
– O tym Móri powinien był pomyśleć wtedy, kiedy próbował wskrzeszać zmarłych w kościele w Holar. Powinien był rozumieć, że my łapczywie pochwycimy nadarzającą się okazję.
– Jaką okazję? Czego wy chcecie, do czego zmierzacie?
– To nasza sprawa, nie twoja. Ty jesteś tylko pośredniczką.
– No to pomóżcie nam w zamian za to! Pomóżcie nam przeciwko tym, którzy nastają na nasze życie!
Oblicze Nauczyciela pociemniało.
– My tej siły nie znamy. Ale na tobie spoczywa odpowiedzialność, by je dla nas uchronić również przed tą siłą.
– To niesprawiedliwe! Chcecie brać, nic w zamian nie dając!
– Nic ci o tym nie wiadomo.
Ręce wyciągały się, by jej dotknąć. W następnej chwili Tiril krzyknęła śmiertelnie przerażona. Zamknęła się nad nią wielka ciemność.
„Mgliste postaci widziałem w oddali,
Długie szeregi uśpionych pokoleń,
Wciąż pogrążonych w nadziei i wierze,
Że zbudzi je słońce, co ciemność pokona,
Cicho drzemiące bliziutko przy sobie,
Jedno przy drugim w spokojnym grobie”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.
Rozdział 9
W głowie Tiril szumiało i grzmiało. Boże, Boże, to się źle skończy, myślała. To mnie zabije, one wciągną mnie do swego świata, do świata Śmierci, muszę się z tego wydobyć, zanim będzie za późno…
Miotała się niczym tonący, który usiłuje wysunąć głowę nad powierzchnię wody, z tą tylko różnicą, że na wpół uduszona Tiril się zmagała nie z wodą, lecz z ziemią.
Z cmentarnym, zbutwiałym piachem, ciemnobrązowym, ułożonym warstwa na warstwie jak torf i pełnym doczesnych szczątków dawno temu pochowanych ludzi. Nie widziała nad sobą blasku dnia, wszystko stało się brunatne, ale była w stanie wyobrazić sobie życiodajne światło, tęskniła za nim, robiła wszystko, by do niego wrócić.
Szamotała się i walczyła desperacko.
Wokół było tak ciasno, ciało miała obolałe od wysiłku i poobijane podczas prób wydobycia się z tego dławiącego uścisku. Cierpiała straszliwie, ale nie dawała za wygraną. Musiała się wydostać na górę!
Pozwól mi zobaczyć Móriego choćby jeszcze jeden jedyny raz, żebym mogła mu powiedzieć, jak bardzo go kocham, chyba byłam w tych sprawach trochę za bardzo powściągliwa, bo tak się bałam, że go utracę. Nie miałam odwagi ujawnić swoich najgłębszych uczuć, o Boże, ja stąd nie wyjdę, ziemia jest taka zwarta, ból rozszarpie mnie na kawałki, pomóż mi, pomóż mi, duchy nie pozwalają mi wyjść! Móri, nie powinieneś był nigdy zawierać z nimi paktu, teraz będziemy musieli ponieść konsekwencje.
Jaki ból, o Boże, nie wytrzymam tego!
Jakiś głos, niedaleko…
– Musisz przeć, Tiril, przeć jeszcze mocniej! Wiem, ale w żaden sposób nie mogę wyjść na górę, nie mogę, ziemia mnie dławi.
– Mocniej, Tiril! Za późno, żeby się zatrzymywać. Pierwszy głos należał do kobiety. Drugi do Móriego.
– To wszystko idzie za szybko – oznajmił obcy głos austriackim dialektem. A może głos nie był taki obcy? Tiril już go kiedyś słyszała…
Akuszerka.
Ból ustał. Tiril kilkakrotnie wciągnęła bardzo głęboko powietrze i otworzyła oczy.
– No, Bogu dzięki – szepnął Móri przy jej głowie. – Już się baliśmy, że cię utracimy.
– Ja byłam… – zaczęła szeptem, ale nie mogła dokończyć, bo przeszył ją znowu potworny ból, Tiril krzyknęła rozdzierająco i ponownie straciła świadomość.
Głosy, znowu głosy, podniecone, świszczące:
– Szybko, przytrzymaj tam, a ja będę cisnąć… Nie, nie, ostrożniej! O, tak! No, no, teraz pójdzie dobrze, trzymaj mocno!
Nie do niej mówiły te głosy, rozmawiały pomiędzy sobą.
Przewlekły, nieznośny ból, który zdawał się rozrywać ją na strzępy, powoli przygasał, jakby wypływał z jej ciała.
Czuła się pusta, cudownie wyzwolona, lecz pusta!
Przez długą chwilę trwała cisza.
A potem rozległ się szept:
– Zabierz go stąd, zanim ona się ocknie!
To był głos jej matki, martwy, pozbawiony wyrazu.
– Ale to znamię… – szepnęła akuszerka.
– Znamię?
To ochrypły, przerażony głos Móriego.
– Tutaj – powiedziała akuszerka.
Cisza.
Znamię? Znak? Kiedyś, bardzo dawno temu, duchy powiedziały: „Ale uważaj na znak!”
Tiril chciała coś powiedzieć, chciała otworzyć oczy, lecz była na to zbyt wyczerpana. Nie stać jej było na nic.
Ponownie głos matki:
– Wyglądasz na kompletnie porażonego, Móri. Co oznacza to znamię, skoro jego widok tak na ciebie działa?
Dlaczego dziecko nie krzyczy? Bo tyle mogę zrozumieć, że dziecko przyszło na świat i że to chłopiec. Ale dlaczego nie krzyczy?
– Ja miałem takie samo znamię na łopatce, kiedy się urodziłem – odparł Móri. – Moja matka nazywała to znamieniem maga. Później zniknęło.
– Dokładnie tak jak Mongolskie plamki znikają z dzieci – powiedziała Theresa. – Móri, czy to znaczy, że…?
– Tak. Ale przecież sama pani widzi, że to nie tylko znamię…
– Owszem, widzę – odparła Theresa. – Cii, Tiril się budzi! Zabierajcie stąd dziecko, szybko!
Pospieszne kroki po podłodze, jakieś zamykane drzwi.
Nie, nie zabierajcie mi dziecka, chciałabym je zobaczyć, pomyślała.
Mozolnie starała się otworzyć oczy. Przy drzwiach… Jakiś wysoki cień.
– Móri?
– Jestem tutaj, Tiril.
Jego ręka w jej dłoni. Jego ciemne oczy, teraz całkiem czarne w bladej twarzy. Dłoń matki w drugiej ręce Tiril. Zapomnij o cieniu! Nie patrz w tamtą stronę!
– Miałam okropny sen – szepnęła Tiril, a Theresa zwilżyła jej spękane wargi mokrą szmatką. Móri pomógł jej unieść głowę i dał jej się napić wody.
Poczuła się lepiej. Była już w stanie rozmawiać, ale czy chciała? Czy chciała poznać prawdę? Czy nie lepiej wybrać nieświadomość?
Nie, musi wiedzieć!
– Czy urodził się żywy?
Że też czekanie na odpowiedź może być takie bezlitosne!
Skoro odpowiedź nie nadeszła w ciągu następnych kilku sekund, mówiła dalej niemal jednym tchem: