Выбрать главу

– A teraz – rzekł Nauczyciel. – Teraz nadeszła pora, by nadać temu dziecku imię.

Wiatr żalił się w ruinach. Lodowate zimno przenikało ludzi do szpiku kości.

Chłopczyk leżał spokojnie.

Nauczyciel powiedział:

– Dziecko, twoje imię brzmi Dolg.

W ciszy wyczuwało się rozczarowanie, ogarniające rodziców.

– Dolg? – zapytał Móri. – A cóż to za imię?

– Zawiera ono w sobie bardzo wiele. Liczne języki składają się na spokój i bezpieczeństwo przekazane dziecku w tym imieniu. Islandzkie słowo „dul” znaczy tajemniczość, coś ukrytego. Staronordyckie „dolgar” to miecz. Rosyjskie „dołgo” oznacza długo, długi czas i zapewni mu długie życie. Angielskie „dole” łączy się ze smutkiem, żalem i tęsknotą, a włoskie „dolce” znaczy słodkie, przyjemne. Ale przede wszystkim w jednym z najstarszych języków „dolg” oznacza zjawiska okultystyczne, ezoteryczne. W innym języku oznacza zdolność do ukrywania się. I tak mógłbym wyliczać jeszcze bardzo długo, a wy musielibyście się zgodzić, że żadne inne imię nie zapewni mu takiej siły i ochrony.

– Ale Dolg? – upierał się Móri. – Jak można małe dziecko nazywać Dolg?

– Będziecie musieli się nauczyć. Ludzie szybko się przyzwyczają. Zapewniam was, że istnieją głupsze i trudniejsze do wymówienia imiona.

– Oczywiście – przyznała Theresa pospiesznie.

Tiril zdołała tylko skinąć głową. Było jej smutno, czuła pustkę w duszy i nie była w stanie myśleć.

Nauczyciel podniósł dziecko z kamienia i zakończył ceremonię:

– Nadaję ci imię Dolg Lanjelin Matthias i powierzam cię tym ludziom, by wychowali cię jak najlepiej. Powierzam go też tobie, duchu kobiecy, byś dbała o niego, dopóki będzie dzieckiem, oraz tobie, duchu ze świata, o którym nie chcemy opowiadać, byś kroczył z nim zwłaszcza tą drogą, na którą on będzie się bał wejść.

Malec został złożony w ramionach Tiril, a ona przyjęła go nie widząc Nauczyciela, bo oczy miała pełne łez. Nauczyciel dał duchom znak, by się ulotniły, lecz Móri go powstrzymał.

– Mam do was jeszcze jedną prośbę, moi niezwykli przyjaciele! Czujemy się zagrożeni, boimy się kardynała i jego ludzi, nie bardzo rozumiemy, o co im chodzi, lecz lękamy się o bezpieczeństwo chłopca. Prosimy was o wzniesienie wokół Theresenhof muru ochronnego, byśmy mogli tam bezpiecznie mieszkać.

Gotowe do odejścia duchy zatrzymały się. Stały, jakby się wahając.

– Wasza prośba jest uzasadniona – rzekł w końcu Nauczyciel. – Zobaczymy, co będziemy mogli dla was zrobić. To, o co prosicie, to nie drobiazg, ale nic nie jest nam obce. Dobrze, możemy otoczyć Theresenhof mgłą obojętności tak, by obcy ludzie, którzy zobaczą dwór, natychmiast o nim zapominali. To najlepsze, co możemy wam dać. Ale pamiętajcie: Każde z was, o ile znajdzie się poza dworem, jest bezbronne, mgła go nie osłoni.

– Będziemy o tym pamiętać – obiecał Móri. – Dziękujemy wam za pomoc, szlachetne duchy!

Duch Zgasłych Nadziei roześmiał się cicho.

– Po raz pierwszy ktoś powiedział o nas „szlachetne duchy”! Dzięki ci, ale to wyrażenie chyba nie bardzo do nas pasuje. A teraz żegnajcie!

Nagle ludzie i pies zostali sami na wzniesieniu. Mrok zapadał coraz gęstszy, a wiatr przybrał na sile.

– Idzie jesień – powiedziała Theresa. – Chodźmy do domu, do ciepła przed kominkiem i filiżanki czegoś gorącego do picia.

Tiril patrzyła, jak Móri nieskończenie ostrożnie bierze chłopca z jej objęć, po czym wszyscy ruszyli w drogę.

Nie mogła pozbyć się uczucia, że przyszłość malca jest ściśle powiązana z życiem towarzyszy Móriego.

Bardzo się oni kłopoczą o jego dobro. Żeby dorósł i wypełnił zadanie

Akurat to ostatnie zdawało się być niesłychanie ważne dla niewidzialnych przewodników.

Biedna Tiril. skuliła ramiona. To mój syn, żaliła się w duchu. Mój syn i mojego ukochanego Móri.

Żądacie od nas zbyt wiele!

Rozdział 14

Duchy dotrzymały słowa – małej rodzinie pozwolono cieszyć się spokojem przez długi czas. Jeśli kardynał von Graben i jego ludzie ich poszukiwali, to oni w każdym razie niczego nie zauważyli. Było tak, jakby żadne złe moce nie miały dostępu do Theresenhof.

Tiril i jej bliscy wkrótce całkiem zapomnieli, iż wysłali list do Bergen. I dopiero w rok później przypomnieli sobie, że nie otrzymali na niego odpowiedzi. Zastanawiali się nad sprawą przez jakiś czas, po czym wysłali kolejny list, tym razem skierowany wyłącznie do Erlinga, do którego mieli większe zaufanie.

Poza tym nie przejmowali się specjalnie zagadką związaną z Tiersteingram i znakiem słońca. Po prostu cieszyli się życiem.

W dwa lata po pierwszym dziecku Tiril. urodziła dwoje następnych. Bliźnięta były do siebie tak niepodobne jak dzień do nocy, mimo to od początku stanowiły nierozłączną parę. Bardzo szybko wyrastały na silne osobowości, i chłopiec, i dziewczynka.

Otrzymały po trzy imiona. Dziewczynka nazywała się Taran Helga Maria. Taran ze względu na norweskie koligacje, poza tym imię zaczynało się na T, tak jak Tiril i Theresa. Helga, to dziedzictwo po matce Móriego, Maria zaś to imię habsburskie, a w dodatku bardzo ważne dla Kościoła katolickiego.

Taran była małym przebiegłym łobuziakiem, który wszystkich dorosłych owijał sobie wokół palca. Jej jasnoniebieskie oczy w ciemnej oprawie spoglądały spod opadających na czoło ciemnych loków słodko na każdego, od kogo dziewczynka czegoś chciała. A była taka niewinna, taka niewinna, że wprost trudno to wypowiedzieć. Wyjątkowy ekspert, jeśli chodzi o unikanie nieprzyjemności; umiała sprawić, by wszyscy widzieli w niej małego anioła, którego świat nie rozumie. Ludzie pracowali dla niej, nawet tego nie zauważając.

Minęło wiele czasu, zanim dorośli ją przejrzeli.

Chłopiec miał na imię Jon Wilhelm Filip, ale wołano na niego Wilhelm. Z czasem zaczęto go nazywać Villemann, dziki, szalony człowiek, bo był niczym burza, trwałe, niewyczerpane źródło energii. Dorosłym często opadały ręce, po prostu nie byli w stanie go upilnować. Taran po mistrzowsku umiała wykorzystywać jego chęć do pracy, pozwalała bratu robić wszystko, czego sama chciała uniknąć, a on nawet nie zauważał jej lenistwa, po prostu się cieszył.

Niekiedy bywał rozbawiony, innym razem cichy, ale zawsze radosny i ta jego radość udzielała się otoczeniu. Miewał najbardziej szalone pomysły, jak na przykład ten, żeby zdjąć ze strychu kołyskę i spuszczać ją niczym sanki po zboczu z kotem kucharki w roli pasażera. Albo któregoś letniego dnia wdrapał się na kościelną wieżę i najdłuższą linę, jaką znalazł we dworze, przywiązał do belki dzwonnicy, po czym zsunął się w dół, żeby zobaczyć, jak daleko lina sięga. Niestety, koniec sznura dyndał wysoko nad ziemią, więc kościelny musiał ryzykować życie i całość swoich kości, by wspiąć się po drabinie i uratować chłopca, który huśtał się radośnie z rozwianymi włosami, pokrzykując do stojących pod dzwonnicą rodziców i służby.

Długo jeszcze potem był strasznie podniecony. „Czy nie widzieliście, że umiem latać?” – pytał co chwila przerażonych świadków całego zajścia i wybuchał perlistym śmiechem.

Kościelny wprawdzie uważał, że to nie było takie wesołe, lecz Taran nie posiadała się z zachwytu dla wyczynu starszego brata. Villemann zawsze podkreślał, że jest starszy, i żądał, by to uznawała, urodził się bowiem całe dwie godziny wcześniej i z tego powodu musiała okazywać mu szacunek.

Aż trudno uwierzyć, jak bliźniaki się we wszystkim zgadzały. Czasami dochodziło oczywiście do kłótni, a nawet bójek, ale bardzo szybko znowu dochodzili do porozumienia.

Dolg trzymał się na uboczu. Był dla tych dwojga prawdziwym starszym bratem i malcy odnosili się do niego z respektem. Żadnemu do głowy by nie przyszło przekomarzać się z Dolgiem. Dolga należało słuchać, zwłaszcza że odzywał się rzadko. Nikt poza tym nie wiedział, co też gra w jego skrytej duszy, ani o czym myśli.