Pewnego dnia Dolg śmiertelnie przeraził Tiril. Leżał w łóżku przeziębiony, miał gorączkę i okropnie kaszlał. Tiril krzątała się po jego pokoju, gdy nagle chłopiec zapytał:
– Mamo, czy my już niedługo pojedziemy do domu? Odwróciła się do chorego dziecka. Jego czarne, lśniące niczym u zwierzęcia oczy patrzyły na nią ze spokojem.
– Do domu? – powtórzyła zdezorientowana. – Przecież tutaj jest nasz dom!
Odwrócił wzrok. Czarne jak sadza włosy lepiły się do czoła.
– Nie – zaprzeczył cicho.
– Kochanie, co ty mówisz? – wyszeptała, siadając na skraju łóżka. – Masz na myśli Norwegię? A może Islandię?
Wciąż nie patrząc na nią, powiedział cichutko:
– Ja nie wiem. Wiem tylko, że niedługo muszę jechać do domu.
Serce Tiril biło jak młotem.
– Skąd ty to wiesz?
– Słyszę, jak mnie wołają. I widzę, że czekają na mnie.
– Kto to są „oni”?
– Słyszę wołanie karłów – odparł. – I widzę niebieskie światełka, które migoczą chwiejnie. One na mnie czekają.
Minęła dłuższa chwila, nim Tiril była w stanie zapytać:
– Na bagnach?
– Tak. Tak myślę. To taka wymarła okolica. One czekały już bardzo długo.
– Czy jesteś tam sam? – odważyła się zapytać.
– Nie. Nero jest ze mną. No i on, oczywiście.
– Kto?
Dolg odwrócił głowę ku drzwiom.
– Ten, co tam stoi.
Minęło wiele czasu, od kiedy Tiril po raz ostatni widziała cień. To chyba było na uroczystości nadania Dolgowi imienia. Teraz zresztą też go nie widziała.
Ale sześcioletni chłopczyk powiedział:
– Prosiłem go wiele razy, żeby usiadł albo położył się na kanapie, ale nigdy tego nie zrobił.
– Może on nie potrzebuje odpoczynku – uśmiechnęła się Tiril blado, poruszona tematem rozmowy.
– Chyba rzeczywiście nie – zgodził się Dolg. – A wołania karłów to słyszałem zawsze.
Mój synku, mój ukochany synku, taki obcy na tym świecie, jaki los jest ci pisany? Żebym tak mogła być przy tobie, kiedy godzina przeznaczenia wybije!
Ogniki. Ogniki, a teraz jeszcze wołania karłów…
Tiril wiedziała, że określenie „wołanie karłów” znaczy tyle samo co echo.
– Mamo, jesteś taka smutna. Dlaczego?
Tiril opanowała się i otuliła chłopca kołdrą.
– Chyba zatęskniłam trochę do północnych okolic – uśmiechnęła się. – To ty wzbudziłeś we mnie tę tęsknotę.
– Czy właśnie na północ mam pojechać, mamo? Bo mnie się wydaje, że tak.
– Nie wiem – rzekła bezradna. – Ale na południe żadnym razie nie. Nigdy nie pojedziesz na południe, tak powiedziały duchy.
Cała trójka dzieci słyszała o duchach, ale żadne ich nie widziało, nawet Dolg. Towarzysze Móriego przez kilka lat zachowywali podejrzany spokój.
Tiril uświadomiła sobie teraz, że tęskni za nimi.
Theresa napisała do swego brata, cesarza Karola, i zapytała o nazwę Ordogno. Wiem, że kiedyś taką nazwę słyszałam, wyjaśniła w liście. Ale zastanawiam się i zastanawiam, a mimo to nie mogę sobie przypomnieć gdzie. A skoro już zaczęłam o zapomnianych nazwach, to czy mówi ci coś Deobrigula?
I przy okazji, mój drogi Bracie, który zechciałeś być taki dobry dla mojej rodziny…, zastanawiam się również nad baśnią o morzu, które nie istnieje. Mam wrażenie, że jakiś fragment, jakaś ważna część uleciała mi z pamięci, ale nie wiem, co to było. (Uff, jaka jestem nierozgarnięta, gdybym wiedziała, co zapomniałam, to bym nie zapomniała!) Przytoczę Ci, co z tej baśni pamiętam…
W dalszym ciągu listu opowiedziała baśń tak, jak kiedyś Tiril i jej przyjaciołom.
Cesarz odpisał natychmiast, przysłał długi i bardzo wyczerpujący list, opatrzony cesarską pieczęcią, który Villemann z dumą przyniósł do domu. Pocztylion z niepokojem oddawał ważną przesyłkę tak małemu chłopcu, Dolg jednak solennie obiecał, że dopilnuje, by list dotarł do księżnej. Rozmowa z tym dziwnym stworzeniem, jakim był Dolg, napełniała pocztyliona lękiem, pospiesznie się więc oddalił.
Theresa, bardzo ożywiona, otworzyła list i czytała głośno fragmenty odnoszące się do całej rodziny:
Twoje pytanie mnie zdumiało, ale dobrze wiem, jak to jest, kiedy człowiek nie może zlokalizować czegoś, co mu chodzi po głowie. „Ordogno” powinnaś pamiętać, Ordogno Zły z Leon, pochodził z gotyckiego rodu królewskiego w Hiszpanii, Wizygotów czy Ostrogotów. Panował w Leon od roku 956 do 960, a jego małżonką była Urraca z Kastylii. Ordogno był strasznym człowiekiem i właściwie powinien był zostać usunięty ze wszystkich baśni i opowieści rodowych. Nie myśl tylko, że ja to wszystko tak wypisuję z pamięci, musiałem sobie to i owo przypomnieć, kiedy dostałem Twój list. Gdybyś jednak dokładnie przyjrzała się drzewu genealogicznemu domu książęcego, przypomniałabyś go sobie z pewnością sama. W Leon było wielu królów imieniem Ordogno, on jednak był tym, którego historia zapamiętała najlepiej. Albo najgorzej, jeśli wolisz.
Co się zaś tyczy imienia Deobrigula, to nie potrafię go umiejscowić. Ale brzmi to jakoś jakby z łacińska. Z rzymska, jak Caligula, którego pamiętasz.
No, a jeśli chodzi o Twoje drugie pytanie, dotyczące baśni o morzu, które nie istnieje, to bardzo dobrze wiem, jaki fragment zapomniałaś. Otóż ten skarb, który król z baśni i jego lud otrzymali od gwiazd (zresztą teraz nie jestem już taki pewien, czy to od gwiazd go dostali), składa się z trzech części. Oni otrzymali niebieską i czerwoną „kulę”, rzeczy bardzo cenne, lecz najwspanialszym z darów była kula ze złota. Symbolizowała ona słońce.
– Tak, to rzeczywiście tak było – potwierdziła Theresa. – Wiedziałam, że o czymś zapomniałam. Ale niebieskie i czerwone kule…? Czy to nie były kamienie? Niech tam, to nie ma znaczenia, zapomniałam o nich, bo nie wiąże się z nimi żadna historia. W każdym razie jeśli kiedyś była, to dawno została zapomniana i zniknęła z baśni.
Roześmiała się wzruszona:
– No, a teraz mój brat pisze tak: I pozdrów ode mnie moją czarującą kuzyneczkę Taran! Ona naprawdę owinęła sobie cesarza dookoła małego palca, kiedy tu był ostatnim razem!
Wszyscy się uśmiechali. Tiril promieniała z dumy, że cesarz pamięta o jej córeczce i wspomina ją w liście. Ale chłopców też mógłby pozdrowić, pomyślała. Wiedziała przecież, że oni również mają dużo wdzięku.
Tak więc znaleźli Ordogno. To mogłoby się zgadzać ze „Stein Ordogno”, on żył przecież w czasach run. Właściwie jednak nikt się specjalnie nie przejmował takimi zagadkami, już dawno pokrył je kurz zapomnienia.
Lata mijały beż żadnych poważniejszych problemów. Wszyscy dobrze się czuli w Theresenhof, a o prześladowcach dawno zapomniano.
Pewnego wiosennego dnia Tiril. stała w otwartym oknie pierwszego piętra domu i sadziła w skrzynkach pelargonie. Widziała w dole dziedziniec, na którym bawiły się dzieci. Patrząc na nie, uśmiechała się sama do siebie. Dziesięciolatki, Taran i Villemann, sadziły kwiatki zwane końskimi podkówkami, żeby im z tego wyrosły konie. Nie ulegało wątpliwości, że bawią się przy tym znakomicie, jeden żart wywoływał następne.
– Popatrz no na ten korzonek, Villemann – mówiła Taran. – Zobacz, jaki długi i powykręcany. Gdyby tak go zasadzić, to wyrósłby nam pewnie olbrzymi wąż.
– Długachny wąż – cieszył się Villemann. – Który opasze cały dwór, tak że żaden podstępny drań się do nas nie dostanie!