– Habichtsburg – powtarzała Tiril. – Mamo, jak to mama mówiła? Gród Habichtsburg w kantonie Aargau. Wysoko na skale Wülpelsberg nad rzeką Aar. Albo Aare, jak kto woli.
Erling i Móri patrzyli na siebie. Długo. W końcu Móri powiedział:
– No i jak, Erling? Znajdziesz czas?
Oczy Norwega rozbłysły.
– Na to, by przeżyć przygodę, mam zawsze mnóstwo czasu!
– Ale nie beze mnie, chłopcy! – zawołała Tiril. – Nie beze mnie!
„Głuchy jak morze gdy je wicher wzburzy,
Słyszałem szum mroczniejących głosów
Niskich jak dźwięk harfianej struny.
Słyszałem, jak płyną z zachodu na wschód,
Jak pytają i wyjaśniają, wznoszą się i opadają,
Jak biegną niczym fale ku mojemu łożu”.
Fragment pierwszej części poematu
Gustafa Frödinga „Sny w Hadesie”.
Rozdział 15
Kardynał von Graben był obrzydliwie stary i wychudzony, od dawna leżał w łóżku w swojej siedzibie w Sankt Gallen. Oddech miał charczący, oczy matowe, chyba że płonął w nich gniew na podwładnych.
Na początku tego roku podróżował do Watykanu, dokąd dotarł z pomocą licznego sztabu służących, którzy wykonali nadludzką pracę, żeby przewieźć go tam i z powrotem.
Teraz siły starca były na wyczerpaniu.
W wytwornej sypialni siedział bratanek kardynała, biskup Engelbert, oraz brat Lorenzo. Pilnowali się nawzajem niczym jastrzębie, czekali na ostatnie słowo Wielkiego Mistrza, czekali, by oznajmił, który z nich będzie jego następcą i zostanie głową Zakonu Świętego Słońca.
Mistrz już od dawna nic nie mówił. Tylko w długich odstępach czasu ze świstem wciągał powoli powietrze do pracujących z największym wysiłkiem płuc.
– No i co, biskup jakoś nie został jeszcze kardynałem? – zapytał Lorenzo złośliwie.
Engelbert drgnął. Zaczynał drzemać w wygodnym fotelu.
– Są sprawy, o których sam decyduję – rzekł surowo. – Uważam, że czas jeszcze nie nadszedł.
Wcale tak nie uważasz, myślał Lorenzo z niechęcią. Nie wiem co prawda zbyt wiele o hierarchii kościelnej, ale słyszałem, że ostatnio kolegium kardynalskie w Watykanie też cię nie rekomendowało, choć formalnie mogłoby to już dawno uczynić.
Cichy jęk na łożu sprawił, że obaj stali się czujni. Brat Lorenzo podszedł do chorego.
– Mistrzu – szepnął. – Nie śpicie?
Kardynał von Graben poruszał spierzchniętymi wargami. Lorenzo stwierdził, że kielich jest pusty, i posłał Engelberta, by przyniósł wina.
Gdy tylko biskup opuścił pokój, Lorenzo zaczął szarpać starca za ramię i szeptać pospiesznie:
– Ujawnij przede mną swoją tajemnicę, Mistrzu! Powiedz, gdzie ukryłeś wszystkie dokumenty Zakonu? Gdzie znajdują się księgi? Ta czerwona i ta, którą jedynie ty, panie, znasz?
Kardynał w odpowiedzi skrzywił się tylko boleśnie. Lorenzo wiedział, że Engelbert również próbował wycisnąć z umierającego starca wszystko, co ten wie o Słońcu; Lorenzo widział biskupa, jak pochylał się nad łożem i potrząsał ramieniem swego wuja. Zatem obaj mieli tu do załatwienia tę samą sprawę.
Kiedy Engelbert wrócił z winem, rozczarowany Lorenzo siedział na swoim miejscu. Obaj wiedzieli, że czas ucieka, a stary zachłannie strzeże swojej wiedzy. Kiedy umrze, cała wiedza o Słońcu zejdzie ze świata wraz z nim.
Rozległo się dyskretne, acz niecierpliwe stukanie do drzwi. Engelbert uchylił je ostrożnie.
– Jego. eminencji nie wolno przeszkadzać… – zaczął szeptem, lecz zaraz otworzył drzwi szeroko i w progu ukazali się dwaj ludzie. To byli ci sami, którzy kiedyś ścigali Theresę i Móriego przez las i którzy jak niepyszni musieli potem piechotą wrócić do domu. Ponad dwanaście lat temu.
– Jaką macie sprawę? – zapytał Engelbert niecierpliwie. – Proście Boga, żeby była dość ważna, bo w przeciwnym razie…
– Wasza eminencjo… Widzieliśmy dzisiaj troje z nich. Przejechali konno tuż pod naszymi oknami, tak wcześnie rano, że ja nawet nie zdążyłem się ubrać, i zawołałem tego oto, ale on jeszcze wcale nie wstał z łóżka, więc powiedzieliśmy sobie, że trzeba jak najszybciej założyć coś na siebie i jechać tutaj.
– Chwileczkę – wtrącił brat Lorenzo. – O kim wy mówicie?
– Jeden to był ten czarownik, ten, co jest niebezpieczny. Druga to kobieta, jego żona, ta Tiril, którą chcieliśmy pojmać. A trzeci to jakiś nieznajomy. Jechali na zachód. Przez miasto. A pakunków mieli tyle, że wybierają się pewno daleko.
Na łóżku pod ścianą otworzyły się okropne oczy starca. Kardynał von Graben oddychając ze świstem usiadł chwiejnie na posłaniu. W jego wzroku płonął fanatyczny ogień.
– Ależ wuju! – wykrzyknął biskup Engelbert. – Przez ostatnie tygodnie leżał wuj przecież jak martwy!
Trudno powiedzieć, skąd stary orzeł brał siły. Zdawało się, jakby je czerpał z wiadomości o trojgu podróżnych, którzy przejechali przez miasto, czy raczej ze świadomości, że ci ludzie w ogóle jeszcze istnieją.
– Tyle lat – szeptał chrypliwie. – Zniknęli na tak wiele lat! I teraz znowu są. Brać ich! Zamknąć w więzieniu, a kobietę przyprowadzić tu do mnie!
Dokonała się w nim niewiarygodna przemiana. Stanął na niepewnych nogach, lecz mimo to o własnych siłach, przekrzywionej szlafmycy zawiązanej pod brodą, z potarganymi siwymi włosami wysuwającymi się spod czapki i sterczącymi na boki, w długiej nocnej koszuli, która jednak nie ukrywała chudych, starczych nóg. Palce, długie i pokrzywione, rozcapierzył w stronę Lorenza, chwiał się, ale stał, trzymając się mocno oparcia łóżka.
Spojrzenie złych oczu było tak straszne, że wprost trudno je było znieść.
– Lorenzo – wysyczał. – Szukałem przez tak wiele lat. Rozczarowanie wysysało ze mnie wszystkie siły. Wiedziałem, że oni znajdują się gdzieś w Austrii, ale nie mogłem ich dopaść. I nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Lorenzo, czynię cię odpowiedzialnym za pojmanie tej kobiety, tej Tiril Dahl. Jeśli ci się to nie uda, nigdy już nie wracaj do Zakonu Świętego Słońca! A znajdziesz ją i przyprowadzisz do mnie, wtedy zostaniesz moim następcą, wielkim mistrzem!
Engelbert, urażony, postąpił krok naprzód.
– A ja, wuju? Przecież to mnie obiecałeś ten tytuł!
Kardynał niecierpliwym ruchem ręki kazał mu się odsunąć.
– Wygra ten, który przyprowadzi mi tę kobietę żywą. A poza tym to już i tak bardzo straciło na aktualności.
Lorenzo uznał, że chwila nie jest odpowiednia na okazywanie gniewu o to, że Mistrz obiecał dziedzictwo swemu bratankowi. Zapytał natomiast ponuro:
– Co Mistrz ma na myśli mówiąc, że to nie jest aktualne?
Wielki Mistrz odwrócił się do niego i syknął:
– Jeśli znajdziemy kobietę, znajdziemy również brakujący element dla rozwiązania zagadki Słońca. Tak! Idźcie tedy i szukajcie! Wezwijcie mego kamerdynera! Chcę się ubrać.
Engelbert i Lorenzo wycofali się z sypialni razem z dwoma ludźmi, którzy przynieśli takie ekscytujące wiadomości. Żaden z nich nie byłby teraz w stanie znieść straszliwego spojrzenia Wielkiego Mistrza.
Nigdy jeszcze nie widzieli tak odpychającej istoty! Już prawie umarły, ocknął się znowu do życia i odzyskał ludzki wygląd. Stał teraz przed nimi i wbijał w nich nienawistne spojrzenie. Pospiesznie wyszli z pokoju.
W noc przed opuszczeniem wraz z Mórim i Erlingiem Theresenhof Tiril nawiedził sen.
Od wielu lat prowadziła normalne życie, a duchy trzymały się z daleka od ich domu. Tej nocy jednak znowu miały miejsce straszne wydarzenia.
Duchów co prawda nie widziała, ale był to ten sam koszmar, co dawniej. Znajdowała się głęboko w ziemi, w ciemnej norze, i słyszała ów przygnębiający chóralny śpiew. Głębokie, ponure glosy umarłych czarnoksiężników zbliżały się i oddalały, napływały rytmicznie, powolnymi falami, jakby spłukiwały smutek całego świata, wyrzucały go na brzeg i znowu się cofały. Przybliżały się do niej i odpływały. Tiril płakała boleśnie i naprawdę z oczu płynęły jej łzy.