Poprzez wyjący wiatr słyszał radosny głos Tiriclass="underline" „One tu są, o Boże, jak ja do nich tęskniłam!”
A potem, już w ciszy, jej zdławione: „Witajcie! Witajcie, najdrożsi przyjaciele!”
– Chcę ich zobaczyć – mruknął Erling z nieoczekiwaną stanowczością.
– Catherine nie znosiła ich widoku – przypomniał Móri półgłosem, bo musiał się koncentrować na spotkaniu z przyjaciółmi.
– Ja nie jestem Catherine – syknął w odpowiedzi Erling.
Móri bez słowa podał mu tak zwaną runę duchów.
– A ja nie potrzebuję żadnej magicznej pomocy! – oświadczyła Tiril z dumą. – Widzę je bez niczego! Och, przyjaciele drodzy, ileż to czasu minęło od ostatniego razu! Tak się cieszę – powtarzała radośnie.
Powoli okropne postaci, które jednak Erling bez trudu byłby w stanie sobie wyobrazić, wyłaniały się z nicości. Czuł, że mdłości dławią go w gardle, ale opanował się. Chciał pokazać, że naprawdę nie jest żadną Catherine.
Witał uprzejmie straszne istoty, które mu Móri po kolei przedstawiał. Zresztą nie wszystkie były takie okropne. Prawdziwym ukojeniem dla oczu było powitanie z dwiema bardzo urodziwymi kobietami, poza tym w towarzystwie znajdował się też nie budzący grozy mężczyzna, ojciec Móriego. Duch opiekuńczy Tiril również nie wyglądał źle, a ku swemu wielkiemu zdumieniu Erling poznał również swoją opiekunkę, niepospolicie piękną kobietę o szlachetnych staroegipskich rysach. Uśmiechała się do niego uspokajająco.
Tak bardzo potrzebowałem tego uśmiechu, pomyślał lekko zdesperowany. Jakich to ja właściwie mam przyjaciół? Czarnoksiężnik Móri i jego nieodrodna żona, Tiril! Ale to najlepsi z przyjaciół, ciągnął w myślach. Powinienem więc przyjmować spokojnie, co mi los w ich towarzystwie zsyła.
– Dzięki, żeście się w końcu zdecydowali nas wezwać – powiedział ten, którego nazywano Duchem Zgasłych Nadziei. – Latami siedzieliśmy bezczynnie i ssaliśmy palce!
– Potwornie to było nudne – przyznał Nauczyciel.
– Nigdy nie powinniśmy byli roztaczać tego ochronnego kręgu wokół waszej siedziby! Nidhogg dosłownie chodził po ścianach, zjadał jeden dom po drugim. My zaś graliśmy w karty i nudziliśmy się okropnie.
Po czym zaczęły się rozmowy.
– Nie możemy was ochronić przed tą siłą – oświadczył Nauczyciel. – Nie tutaj, na jej własnym terytorium. To dla nas coś zupełnie nie znanego. Nie możemy pokonać siły, której istota pozostaje dla nas tajemnicą.
– Ale my musimy się tam dostać!
– Ty nie i twój przystojny przyjaciel też nie – rzekł Hraundrangi – Móri. – Tylko Tiril może to zrobić. Sama.
– Przecież nie możemy jej po prostu tak zostawić!
– Nic jej się nie stanie. Ale jeśli sobie tego życzycie, to my z nią pójdziemy. Jak daleko się da.
– Dziękuję wam! Co ty na to, Tiril?
– Jeżeli one pójdą ze mną, to tak. Ale bez nich nie. Nigdy z życiu!
Móri ciężko westchnął.
– No to próbuj, w imię Boga! Ale przy najmniejszej komplikacji masz pędem wracać do nas.
– Nie musisz mi o tym dwa razy przypominać. Wrócę tu, zanim dotrę do połowy drogi.
Móri zwrócił się do swych niezwykłych towarzyszy.
– Przyjaciele, składam życie mojej ukochanej w wasze ręce!
– I w wasze łapy – uśmiechnęła się Tiril z wisielczym humorem.
– I w łapy – powtórzył Móri.
– Ale… – uprzedził Nauczyciel. – Gdy tylko Tiril zbada najlepiej jak można ruiny, niech natychmiast stamtąd ucieka! Zresztą musicie uciekać wszyscy troje. Zagraża wam jakieś niebezpieczeństwo, nie wiemy, co to ani skąd płynie, ale jest rzeczywiste!
Pozostałe duchy potwierdzały jego ostrzeżenia.
– Nidhogg – szepnęła Tiril. – Ty zawsze byłeś mi bardzo bliski. I ty, Zwierzę. Czy mogę trzymać was za ręce?
– Boże w niebiesiech – jęknął Erling, ale Nidhogg zdążył już wyciągnąć swoją niebywale długą, przezroczystą, białą rękę płynnym, tak charakterystycznym dla niego ruchem i Tiril ujęła ją ufnie niczym dziecko.
– Zimna – uśmiechnęła się przekornie. – Ale dziękuję ci. Dobrze jest trzymać kogoś za rękę, kiedy kolana się pod człowiekiem uginają.
Rozejrzała się jeszcze za swoim duchem opiekuńczym. Chciała go mieć przy sobie i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
– Nic dziwnego, że one ją ubóstwiają – mruknął Móri do Erlinga, kiedy znaleźli się sami na skraju lasu, a cała grupa odeszła. – Cenią ją wyżej niż mnie, bo ja często odnoszę się do nich z dystansem.
Erling mógł tylko skinąć głową. Był do głębi wstrząśnięty tym, co się wokół niego wydarzyło.
Widzieli, jak Tiril odwraca się z odrobinę bezradnym uśmiechem, żeby im pomachać. Pomachali jej również. Znowu powróciła z całą siłą pełna napięcia atmosfera, jakiej doświadczyli na polance. Móri zrobił kilka kroków naprzód, jakby jeszcze w ostatniej chwili chciał dodać Tiril odwagi, ale natychmiast został odepchnięty przez niewidzialną siłę.
Tak jest. Tiril musi być pierwszą z rodu Graben, która się tu pojawiła – stwierdził, kiedy Erling pomagał mu wstać z ziemi. – Nic więc dziwnego, że jest tak chętnie witana. Erlingu… czy to z mojej strony tchórzostwo, że się o nią tak śmiertelnie boję?
– Oczywiście, że nie. Znacznie większym tchórzostwem byłoby nie przejmować się jej losem w tej sytuacji. Ja sam jestem przerażony. Móri, w co myśmy się wdali?
– Duchy powiedziały, że Tiril jest bezpieczna. A ja im ufam. Niekiedy stosują wprawdzie dosyć drastyczne metody, ale całym sercem są po naszej stronie. Spójrz, Tiril doszła do celu! Stoi i przygląda się kamieniom. Nauczyciel pokazuje jakąś kępkę trawy… Och, dlaczego nie możemy z nimi być? Erlingu, ssie mnie w żołądku!
– Mnie również – szepnął przyjaciel. – Jestem jak sparaliżowany i czuję ból w całym ciele z obawy o los naszej małej, drogiej Tiril.
Nigdy jeszcze nie czuli się tacy bezradni i tacy… niepotrzebni.
To bardzo bolesne doświadczenie.
Rozdział 19
Dwaj ludzie kardynała von Grabena dobrali sobie do towarzystwa jeszcze dwóch pozbawionych sumienia typów i pospiesznie opuścili Sankt Gallen, by udać się w pościg za Tiril, Mórim i Erlingiem.
Trójka podróżnych rzucała się w oczy, więc ścigający mieli stosunkowo łatwe zadanie, przynajmniej z początku. Kobieta wysokiego rodu, podróżująca konno z dwoma mężczyznami, to niezbyt częsty widok. Zresztą jeden z mężczyzn też do pospolitych nie należał, taki ciemny, z przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu. O drugim z mężczyzn pytani ludzie mówili, że bardzo przystojny, o pięknych rysach i władczy w obejściu.
Nie, czterech brodatych opryszków nie miało najmniejszych problemów z podążaniem ich śladem.
W Zurychu jednak zaczęły się kłopoty. Tyle tam było gospód i zajazdów, tyle dróg wychodziło z miasta w różnych kierunkach. Poza tym kardynał bąknął coś, że troje podróżnych miało się jakoby udać do wielkiego zamku Der Graben na północny wschód od Zurychu, w kantonie Sankt Gallen. Tak wiec ścigający zmitrężyli cały dzień w poszukiwaniu właściwej drogi.
W końcu trzeba było wracać do Zurychu i jeszcze raz próbować odnaleźć właściwy trop. Tamci bowiem skierowali się na północny zachód.
– Co tam jest takiego, do licha? – pytał swoich kamratów przywódca pościgu, który wcale nie był od swoich ludzi inteligentniejszy.
– Pojęcia nie mam – odpowiedział jeden z koleżków i wzruszył ramionami. – Nigdy tam nie byłem.
– Ani ja – dodał inny.
– Nie wiem – zastanawiał się trzeci. – Ale czy to nie jest droga na Bazyleję?