Do wyjścia nie miała wcale tak daleko, zaledwie drugie tyle co do zwłok mnicha, ale musiała się przecisnąć tuż – tuż obok szkieletu i ten odcinek drogi zdawał się nie mieć końca. Wciąż z trudem przełykała ślinę, słyszała trzask łamanych kości pod swoimi kolanami, krzyczała głośno, ale wytrwale pełzła naprzód, kierując się w stronę światła. Zapłakana i rozszlochana.
– Jak ty wyglądasz – rozległ się nagle skrzekliwy głos Nidhogga, rozbawiony, ale i pełen czułości. Tak jej się przynajmniej zdawało. – Chodź!
Nietrudno było ją przekonać, że ma biec na skraj lasu do Erlinga i Móriego.
Tiril nie była w stanie wykrztusić ani słowa, płakała tylko wciąż w szoku i oddała im „księgę”.
– To więcej niż można wymagać od kobiety – powiedział Nauczyciel. – Jest nam wstyd, że musieliśmy ją popędzać.
Móri osuszył jej twarz i oczyścił ubranie. Dyskretnie usunął kości dłoni, które wczepiły się w fałdy jej sukni.
– Włosy masz w strasznym stanie – powiedział, próbując wytrząsnąć z nich ziemię. Potem wytarł jej nos. Tiril powoli odzyskiwała równowagę.
– Co ja takiego znalazłam? – spytała Erlinga, trzymającego w rękach kamienną księgę.
– To bardzo interesujące – odparł. – Te staroświeckie litery dość trudno pojąć, ale, Tiril… Myślę, że znalazłaś, śpiących wielkich mistrzów!
– Jednego na pewno – wykrztusiła z trudem i opowiedziała o tym, jakiego wstrząsu doznała na widok rozpłatanego mnicha. – Jeśli to nie on jest wielkim mistrzem, to już sama nie wiem, kogo szukamy.
Zeszli dróżką kawałek w dół i znaleźli się w małym zagajniku, skąd nie było widać upiornych ruin. Ich samych też nikt by tu nie zobaczył. Niedaleko, w dole, widzieli małą kotlinkę i domyślali się, że są bardzo blisko skalistego wzniesienia. Tylko że teraz niżej niż poprzednio.
Podziękowali swoim przyjaciołom duchom za nieocenioną pomoc i obiecali, że odtąd będą ich wzywać znacznie częściej.
– Dlaczego zawsze mamy was wołać jedynie w potrzebie? – zastanawiał się głośno Móri. – Dlaczego nie pomyśleć o jakimś wspaniałym przyjęciu w Theresenhof?
Wszyscy uznali, że to świetny pomysł. Tiril i Erling również, choć Tiril niepewnie pomyślała o menu. Bo co właściwie jadają duchy?
Na koniec wyściskała Zwierzę, przytuliła policzek do jego głowy i powiedziała cicho: „Dziękuję ci, mój przyjacielu. Często o tobie myślę”.
Wkrótce duchy zniknęły i nagle ludzie poczuli się bardzo samotni w ciemnym lesie.
– Wiecie co? – rzekł Erling nieoczekiwanie dla samego siebie. – Ja ich lubię!
– Oczywiście – odparł Móri spokojnie.
– No jasne – potwierdziła Tiril z naciskiem.
– Ale teraz nie mogę już dłużej tłumić ciekawości oświadczył Móri. – Chodźcie, rzućmy chociaż okiem na te tablice, zanim się całkiem ściemni. Potem szybko stąd zmykamy!
Wyszli na skalną półkę, gdzie było trochę więcej światła. Wszyscy pochylili się nad „księgą”.
– Zaczynamy od górnej – zaproponował Erling. – Patrzcie! Patrzcie na rysunek!
Wszyscy widzieli wyraźnie. Znak słońca z lekko falistymi promieniami. Ta płyta leżała na samym wierzchu i została chyba trochę nadgryziona zębem czasu, ale mogli bez trudu odczytać dość niewyraźne pismo.
– Uff, to okropnie stare – westchnęła Tiril.
– Powinienem sobie z tym poradzić – rzekł Erling. – Jestem przyzwyczajony do starych hanzeatyckich dokumentów. To ten sam styl. Zaraz zobaczymy… Mój Boże, po francusku! Dlaczego akurat ten język, który znam najsłabiej?
– Dziwne, ja też nie pojmuję, skąd się tu wziął napis po francusku – westchnęła Tiril zmartwiona.
– No cóż, znajdujemy się przecież w związku szwajcarskim, a to tereny trójjęzyczne. W Szwajcarii mówi się po niemiecku, po francusku lub po włosku. No i właśnie jesteśmy bardzo blisko francuskojęzycznych kantonów.
– To wygląda beznadziejnie – mruknęła Tiril. – Czyżbyśmy mieli do czynienia z jakąś organizacją obejmującą cały świat?
– Może nie cały świat – odparł Móri. – Ale przecież, od dawna wiedzieliśmy, że jest w to zamieszanych wiele krajów. No, co tam odcyfrowałeś, Erlingu?
Erling sylabizował:
– “Les Grand… Ma…res…” To ostatnie, to z pewnością ma być „Maitres”, potem brak rodzajnika i następuje słowo „Ordre”, znowu coś wypadło, a wszystko kończy się pompatycznie: „Soleil Sainte”. Tak, w swobodnym przekładzie powinno to chyba brzmieć: „Wielcy Mistrzowie Zakonu Świętego Słońca”. Tiril, ty naprawdę odnalazłaś „śpiących wielkich mistrzów”. Te tablice opowiadają chyba o nich.
Tiril rozpromieniła się, jakby sama była świętym słońcem.
Ale pod spodem jest coś jeszcze – wskazał Móri.
– No, masz rację. Zobaczmy, co to. Jakieś takie małe i znowu po francusku – narzekał Erling.
– Tłumacz od razu, jeśli możesz – poprosiła Tiril.
– Spróbuję.
Erling mozolnie sylabizował napis. Wielu liter brakowało, w końcu jednak zdołał uchwycić sens.
– Tu jest napisane: „Mistrzowie nowego czasu”.
– Nowego czasu – jęknęła Tiril rozczarowana. – Nie było ich chyba zbyt wielu.
– Zobaczymy. Trzeba odwrócić kamień.
W milczeniu przyglądali się kolejnej płytce.
– Oj – szepnęli jednocześnie Tiril i Móri. Kiedy dwoje ludzi żyje ze sobą przez wiele lat, uczą się podobnych reakcji, które wyrażają w ten sam sposób.
– „ORDOGNO ZŁY Z LEON” – czytał Erling. – „Wielki Mistrz A. D. 953 – 960. Obrońca kamienia Ordogno”.
– Mamy zatem „Stain Ordogno” – powiedział Móri. – Co tam jest dalej?
– Brak nam teraz czasu, by studiować wszystko dokładnie, ale o tym draniu to chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej – syknął Erling. – Tylko że mój francuski nie jest za dobry. Napisano tu mniej więcej coś w tym rodzaju „Pierwszy, który objął Zakon Świętego Słońca po tym, jak spoczywał on przez wiele wieków w spokoju. Ordogno Zły wiedział wszystko o starym zakonie z Rzymu i wyrył wszystko, co mu było wiadome, na tak zwanym kamieniu Ordogno”.
– Dziękuję ci – szepnął Móri. – Czytaj dalej!
– „Ale zapis na tym kamieniu znany jest tylko wielkim mistrzom. I także to, gdzie się kamień znajduje”.
– Znakomicie! – zawołała Tiril. – Dalej!
– Nie, dalej już nic nie ma.
– No to następna tablica!
Erling odwrócił płytę. Nie, tablica jest potłuczona, tekst rozbity, całkiem się zatarł.
– Jaka szkoda – szepnął Móri. – A może kolejne…
Móri odwrócił jeszcze jedną tablicę, z tym samym, niestety, skutkiem. Ale później znowu natrafili na jako tako czytelny tekst i nadzieja powróciła.
– „ROBERT LE DIABLE, KSIĄZĘ NORMANDII, Wielki Mistrz A. D. 1020 – 1035”. Nie, to przecież historyczna postać. Robert Diabeł zwany też Szczodrym lub Wspaniałym, czyż to nie on był ojcem Rolfa Piechura?
– Nie, nie ojcem, był jego krewnym, a poza tym ojcem Wilhelma Zdobywcy – wyjaśniła Tiril. – Rzeczywiście żelazny człowiek. Pomordował swoich zbuntowanych wasali, nikomu nie przepuścił. Co tam o nim mamy?
– Nic. Wszystko zatarte. Okazuje się, że zależy, z jakiego gatunku kamienia została zrobiona płyta. Na granicie zachowało się wspaniale, ale wapień jest kiepskim materiałem.
– Popatrzmy na następną tablicę!
– Czy mamy jeszcze na to czas? – zapytał Móri niespokojnie.
– Zostało ich jeszcze tylko parę – zapewnił Erling. – „DROGO Z NEAPOLU. 1040 – 1051”. O nim napisano niewiele. Tylko to, że był słaby. Chcieli pewnie przez to powiedzieć, że był sympatycznym człowiekiem, bo wydaje mi się, że w to wszystko zamieszane jest wiele zła i wszelkiego diabelstwa. Potem znowu mamy płytę z wapienia, ta rozsypuje mi się pod palcami. No, a następna… O, spójrzcie!