Czy ten krótki, szyderczy śmiech, który, jak mu się zdawało, doszedł do niego z ciemnego kąta, to tylko wytwór pobudzonej wyobraźni?
Tiril jednak nie spała. Leżała na łóżku w pokoju na piętrze i wpatrywała się w okno, skąd widoczne było rozjaśnione księżycowym światłem niebo. Blask księżyca wpadał do pokoju i cień okiennych ram tworzył na ścianie dziwne geometryczne wzory. Świeca już dawno temu dopaliła się i zgasła.
– Boże – szeptała Tiril. – Boże kochany, bądź miłosierny! Pragniemy tego dziecka bardziej niż czegokolwiek na świecie, ale czy nie uczyniliśmy czegoś nieodpowiedzialnego? Myśleliśmy przecież tylko o własnym szczęściu, czy z tego powodu ta niewinna istota miałaby cierpieć? Z powodu naszej miłości?
Umilkła i zaczęła nasłuchiwać. Zdawało jej się, że coś słyszy…
Słaby, słabiuteńki odgłos…
Nie, niczego nie słychać.
Tak się boję, myślała. Boże, dopomóż mi, tak się boję. Rozmawialiśmy o tym, by nie dopuścić do urodzenia maleństwa, ale jak moglibyśmy uczynić coś takiego? Nikt nas do tego nie zmusi! To przecież wielki grzech i straszna niesprawiedliwość wobec dziecka, które może chciałoby żyć.
Ale czy nie popełniliśmy niesprawiedliwości pozwalając mu żyć? Może będzie nas za to nienawidzić?
Wesołość niewidzialnych towarzyszy Móriego…
To przerażające. Jakby… Jakby mające się narodzić dziecko uważały za swoje.
Och, nie, to niemożliwe, ponosi mnie wyobraźnia. Wymyślam sprawy, które nie istnieją.
Tiril zamknęła oczy.
Wkrótce zapadła w ten stan drzemki, który poprzedza sny. Ostatnim wysiłkiem woli starała się ponownie otworzyć oczy i znowu zaczęła się wpatrywać w księżyc, który tymczasem przesunął się tak, że świecił jej prosto w twarz.
Znajdowała się w jakimś przedziwnym miejscu.
Rozległe, niemal bezkresne bagna, za którymi majaczyły wysokie góry. W szczelinie pośród lekkich i prawie przezroczystych chmur przesuwających się nad bagnami pojawił się księżyc. Wszędzie widziała małe, niebieskie, tańczące ponad trzęsawiskami płomyki, jakby jakieś karły przenosiły po mokradłach latarenki. Noc była niebieska, ani ciemna, ani jasna, dokładnie taka sama jak ta tutaj, za jej oknem.
W trwającym kilka minut półśnie znowu usłyszała te słabe dźwięki. Jakieś szepczące głosy.
„Czy oczekiwany wkrótce się pojawi?”
Takie właśnie słowa wypowiadały szeptem te głosy. A może jej się tylko zdawało?
„Przez setki lat czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy”. Czy słyszała coś jeszcze o zaczarowanym ludzkim dziecięciu?
Nie była w stanie sobie tego przypomnieć. Senne marzenie rozproszyło się i rozwiało.
Tiril odwróciła się do ściany i oparła dłoń na boazerii. Jaka jedwabista powierzchnia, ile w niej życia. Jak dłoń przyjaciela. Przesuwała ręką po drewnie.
Jestem teraz taka szczęśliwa. Mam Móriego. I Nera. I odnalazłam matkę, którą z każdym dniem bardziej lubię.
A mimo to nie czuję się bezpieczna.
Oczekuję dziecka Móriego. To szczęście tak wielkie, że czasami o mało się nie uduszę łzami radości. Zwłaszcza ze już od dawna zaakceptowałam to maleństwo.
Dlaczego właśnie to cudowne oczekiwanie miesza się z rozdzierającym serce lękiem?
Rozdział 5
Wielki Mistrz Zakonu Świętego Słońca ponownie znajdował się w domu po spotkaniu w poświęconych Słońcu salach. Od brata Lorenza wciąż nie było żadnych wiadomości. Dlatego musiał raz jeszcze wezwać księżnę Theresę.
Tiril Dahl już nie odpowiadała na jego wołania. Zresztą szczerze mówiąc nigdy tego nie robiła, on jednak czuł, że związek między nimi istnieje, ale teraz jakby ich oddzielał jakiś mur. Jakby ona już nie słyszała jego wezwań. To niepojęte, niewytłumaczalne!
A może tkwił jakiś okruch prawdy w tym, co twierdzili Reuss i von Kaltenhelm? Że tę dziewczynę otaczają teraz potężniejsze siły.
Nonsens! Któż by to mógł być? Przecież właśnie Wielki Mistrz rozporządzał największą okultystyczną siłą, jaką kiedykolwiek zdołał w sobie rozwinąć syn rodzaju ludzkiego. On sam znał się najlepiej na takiej akurat magii. Nie mogła istnieć żadna moc, która byłaby w stanie się z nim mierzyć. A mimo to Tiril Dahl była w jakiś sposób chroniona, choć Mistrz nie mógł sobie wyobrazić, w jaki. Może dziewczyna umarła?
Nie, nie, to niemożliwe, w takim razie byliby zgubieni, wszyscy rycerze świątyni. To znaczy rycerze Słońca; rycerze świątyni to ci, którzy należą tylko do kościoła.
Księżna Theresa natomiast nie miała żadnej ochrony. Zdołał zauważyć, że ona odbiera jego wołania. Wciąż jednak nie wiedział, gdzie się ta kobieta znajduje.
Wielki Mistrz użalał się nad sobą. To nieustanne napięcie, jakiego wymagało wzywanie obu kobiet, bardzo nadwerężyło jego siły. Zarówno duchowe, jak i fizyczne. Musiał to jednak ponawiać.
Rozpalił kadzidło w małej miseczce. Kilka razy zaciągnął się dymem, usiadł w swoim krześle z bardzo wysokim oparciem, skłonił głowę, splótł ręce na piersiach i zamknął oczy z westchnieniem udręki. Ze względu na siebie najchętniej by to wszystko zakończył, nie wolno mu było jednak rezygnować, koniecznie musiał podjąć jeszcze jedną próbę. Skoro nie mógł dotrzeć do Tiril, musiał zdobyć w zamian jej matkę.
Żywił nadzieję, że będzie to już ostatni raz. Uparte, głupie baby, które przyczyniają mu tyle zmartwień!
Wonny dym sprawił, że Mistrzowi lekko zawirowało w głowie. Koncentrował się na osobie Theresy, starał się odsunąć od siebie wszelkie inne myśli.
Pokój, w którym siedział, zniknął. Mistrz znajdował się teraz w mrocznej pustce, w której kręciła się nieustannie jakaś olbrzymia kula. W końcu dusza Mistrza przeniknęła do kuli i zawrót głowy ustał. Wielki Mistrz nie zdawał już sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, świadom był tylko jednego. Perliste krople potu ukazały się na jego czole i na górnej wardze, wyszukany materiał, z jakiego wykonana była jego szata, lepił się do ciała Serce łomotało, zakłócając ciszę jego świata, Mistrz bał się, że to nieszczęsne serce za chwilę pęknie.
Z gardła wydobywały się nieokreślone dźwięki, ale nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Zresztą te dźwięki też pojawiały się wbrew jego woli.
Był wyczerpany do granic wytrzymałości tą potworną koncentracją. Nie miał sił, by poruszać wargami. Raz po raz z gardła z trudem wydobywał się charkot. Sprawiało mu to wielki ból.
– Thereeesaaa… Thereeesaaa…
Z nosa Wielkiego Mistrza ciekła krew, ale on tego nie dostrzegał. Ciało przestało dla niego istnieć. Tylko duch był żywy. I trwał udręczony do ostateczności niebywałym wysiłkiem myśli.
Serce waliło ciężko jak uderzenia młota. Gdyby ktoś stał na dziedzińcu, mógłby je chyba usłyszeć.
– Chooodź! Chodź, Thereeesaaa, chooodź!
Powietrze w pokoju zdawało się tak gęste, że Mistrz z trudem oddychał. W płucach mu świszczało.
Głęboko w podświadomości Mistrza tkwiło przekonanie: Jeszcze tylko ten jeden raz! Więcej już by nie zniósł. Nie był przecież młody, a te nawoływania odbijały się boleśnie na całym jego organizmie.
– Theeereeesaaa!
Nienaturalny szept zawisł w pokoju niczym głuche echo.
Kiedy pierwsze szare smugi brzasku rozjaśniły niebo, księżna Theresa się ocknęła.
Poczuła lodowate zimno na plecach od karku aż do krzyża.
Głos!
Pojawił się znowu. Powolny, szepczący. Zdawała sobie sprawę z tego, że słyszy go już jakiś czas, że słyszała jeszcze we śnie, ale nie chciała się obudzić.
– Theresa – wzywał głos. Powoli, przeciągle. – Theresa, chodź!
Teraz nie mogła go już lekceważyć, nie mogła udawać, że nie słyszy.