— Można niemal odczytać, nad czym pracuje — zauważył William.
Dobrogór spojrzał. Na moment zmrużył oczy.
— …Zarabiaj… więcej… piniędzy… w… czassie… wolnym… — powiedział. — Wygląda na to, że wrócił pan Dibbler.
William znowu popatrzył na skrzynki z literami. Oczywiście, pióro także potencjalnie zawierało wszystko, co człowiek nim pisał. To rozumiał. Ale działo się to czysto teoretycznie, w bezpieczny sposób. Tymczasem te matowe szare klocki wydawały się groźne. Nie dziwił się, że budzą u ludzi niepokój. Poskładaj nas odpowiednio, zdawały się mówić, a będziemy, czym tylko zechcesz. Możemy znaczyć wszystko. A już na pewno możemy znaczyć kłopoty.
Zakaz stosowania ruchomej czcionki nie był w ścisłym sensie prawem. Grawerom się nie spodoba, ponieważ w ich opinii świat funkcjonował właśnie tak, jak powinien, i nie ma co narzekać. Lord Vetinari podobno nie lubił druku, ponieważ zbyt wiele słów denerwuje ludzi. Magowie i kapłani z kolei nie lubili druku, ponieważ słowa są ważne.
Wyrzeźbiona stronica jest wyrzeźbioną stronicą, kompletną i wyjątkową. Ale jeśli wziąć ołowiane litery, których poprzednio użyto, by złożyć słowa boga, i ułożyć z nich książkę kucharską, jak to wpłynie na świętą mądrość? A skoro już o tym mowa, jak wpłynie na ciasto? A gdyby wydrukować księgę zaklęć, a potem z tych samych czcionek złożyć podręcznik nawigacji — cóż, wtedy rejs mógłby się skończyć praktycznie wszędzie.
Jakby na dany sygnał — ponieważ historia lubi porządek — William usłyszał turkot hamującego powozu. Kilka chwil później w progu stanął lord Vetinari. Opierał się ciężko na lasce i z zainteresowaniem rozglądał po hali.
— Och… lord de Worde — powiedział zdziwiony. — Nie miałem pojęcia, że jest pan zaangażowany w to przedsięwzięcie…
William zaczerwienił się i podszedł do najwyższego władcy miasta.
— Pan de Worde, jeśli wolno…
— A tak. Oczywiście. W samej rzeczy. — Patrycjusz przebiegł wzrokiem po mrocznej hali, zatrzymał się na chwilę przy stosie obłąkańczo uśmiechniętych koni na biegunach, a potem ocenił zapracowane krasnoludy. — Tak. Naturalnie. Czy pan tym wszystkim kieruje?
— Chyba nikt tym nie kieruje, wasza lordowska mość — odparł William. — Ale pan Dobrogór mówi chyba w imieniu wszystkich.
— Więc jaki konkretnie jest powód pańskiej tu obecności?
— No… — William zawahał się, choć wiedział, że wobec Patrycjusza nigdy nie jest to dobrą taktyką. — Szczerze mówiąc, wasza lordowska mość, mają tu ciepło, a moje biuro jest lodowate i… no, to fascynujące. Proszę posłuchać, wiem, że tak naprawdę…
Patrycjusz skinął głową i uniósł dłoń.
— Może będzie pan tak dobry i poprosi pana Dobrogóra, żeby tu podszedł.
Prowadząc Gunillę ku wysokiej postaci Vetinariego, William starał się szeptem przekazać mu kilka porad.
— Doskonale — rzekł Patrycjusz. — Chciałbym zadać panu jedno czy dwa pytania, jeśli wolno…
Dobrogór kiwnął głową.
— Po pierwsze, czy pan Gardło Sobie Podrzynam Dibbler jest zaangażowany w to przedsięwzięcie i pełni jakąkolwiek funkcję kierowniczą?
— Co? — zdumiał się William. Nie spodziewał się czegoś takiego.
— Oślizły typ, sprzedaje kiełbaski…
— Ach, on. Nie. Tylko krasnoludy.
— Rozumiem… A czy ten budynek został wzniesiony na pęknięciu czasoprzestrzeni?
— Co? — Gunilla nie zrozumiał. Patrycjusz westchnął.
— Gdy ktoś rządzi tym miastem tak długo jak ja, wie już ze smutną pewnością, że kiedy tylko jakaś dobra dusza otwiera nowe przedsięwzięcie, zawsze, z jakąś niesamowitą zdolnością przewidywania, umiejscawia je tam, gdzie wyrządzi najwięcej szkody osnowie rzeczywistości. Kilka lat temu mieliśmy przecież fiasko ruchomych obrazków w Świętym Gaju, prawda? A ta historia Muzyki z Wykopem… Nigdy nie udało się tego do końca wytłumaczyć. Magowie tak często przebijają się do Piekielnych Wymiarów, że równie dobrze mogliby zainstalować obrotowe drzwi. No i chyba nie muszę przypominać, co się stało, kiedy pan Hong postanowił otworzyć swój lokal „Potrójnie Szczęśliwy Traf — Bar Rybny, Dania na Wynos” przy ulicy Dagona w noc zaćmienia księżyca. Tak? Widzicie, panowie, przyjemnie byłoby wiedzieć, że ktoś gdzieś w tym mieście zaangażowany jest w jakieś nieskomplikowane przedsięwzięcie, które nie doprowadzi do potworów z mackami i straszliwych istot wędrujących po ulicach i pożerających ludzi. A więc…?
— Co? — powtórzył Dobrogór.
— Nie zauważyliśmy żadnych szczelin — zapewnił William.
— Aha… Ale być może, w tym samym miejscu jakiś niezwykły kult odprawiał kiedyś rytuały pradawnych, których sama esencja przesyciła okolicę i które czekają tylko na właściwe okoliczności, by powstać znowu, chodzić po mieście i pożerać ludzi?
— Co? — zapytał znowu Gunilla.
Spojrzał bezradnie na Williama, który mógł jedynie dodać:
— Produkowano tu konie na biegunach.
— Doprawdy? Zawsze uważałem, że jest w takich koniach coś odrobinę złowieszczego — stwierdził Vetinari, choć wyglądał na rozczarowanego. Ale natychmiast poweselał i wskazał duży płaski kamień, na którym układano czcionki. — Aha! — zawołał. — Nieświadomie przeniesiony tu z porośniętych ruin megalitycznego kamiennego kręgu, kamień ten jest bez wątpienia przesiąknięty krwią tysięcy ofiar, które powrócą, by szukać zemsty.
— Mój brat wyciął go w skale specjalnie dla mnie — odparł Gunilla. — I naprawdę nie muszę słuchać takiego gadania, mój panie. Za kogo się pan ma, że przychodzi do mnie i opowiada takie głupoty?
William stanął między nim a Vetinarim w tempie porównywalnym z prędkością grozy.
— Czy mógłbym z panem Dobrogórem zamienić kilka słów na osobności i wyjaśnić mu jeden czy dwa fakty? — zapytał nerwowo.
Jasny, uprzejmy uśmiech Patrycjusza nawet nie drgnął, kiedy William odprowadzał krasnoluda do kąta.
— Doskonały pomysł — przyznał lord Vetinari. — Z pewnością później panu za to podziękuje.
Stał nieruchomo wsparty o laskę i przyglądał się prasie z wyrazem dobrodusznego zaciekawienia. Tymczasem na boku William de Worde szkicował Gunilli polityczne uwarunkowania Ankh-Morpork, zwłaszcza te związane z nagłymi zgonami. Tłumaczeniu towarzyszyły wymowne gesty.
Po trzydziestu sekundach wykładu Dobrogór wrócił i stanął wyprostowany przed Patrycjuszem. Wsunął kciuki za pas.
— Zawsze mówię szczerze — oświadczył. — Zawsze mówiłem i zawsze będę…
— A co nazywasz szpadlem? — zainteresował się Vetinari.
— Nigdy nie używamy szpadli — oburzył się krasnolud. — Szpadle są dla farmerów. Ale szuflę zawsze będę nazywał szuflą, ot co.
— Tak, tak właśnie myślałem.
— Młody William twierdzi, że jest pan bezlitosnym despotą, który nie lubi druku. Ale ja uważam, że jest pan sprawiedliwym człowiekiem i nie będzie pan przeszkadzał uczciwemu krasnoludowi, który chce tylko zarobić na życie. Mam rację?
Uśmiech pozostał niewzruszony na swoim miejscu.
— Panie de Worde, jeśli można na chwilę…
Lord Vetinari objął go przyjaźnie za ramię i odszedł kawałek od obserwujących rozmowę krasnoludów.
— Powiedziałem tylko, że niektórzy uważają… — zaczął William. Patrycjusz machnął lekceważąco ręką.
— Drogi panie, myślę, że chyba mógłbym dać się przekonać, wbrew własnemu doświadczeniu, że mamy tu do czynienia z niewielkim przedsięwzięciem, które niewykluczone, że będzie się rozwijać i nie zapełni moich ulic niewygodnym okultystycznym śmieciem. Trudno sobie wyobrazić coś takiego w Ankh-Morpork, ale jestem skłonny uznać taką możliwość. A tak się składa, że odnoszę wrażenie, iż kwestię druku z pewną ostrożnością należałoby na nowo rozważyć.