Выбрать главу

— …Kieliszek. Jajko…

— Kieliszek. Jajko.

— …Magiczne słowo…

— Magiczne słowo…

— Fazammm. I gotowe. Ahahahahaha…

— Faz-ammm. I gotowe. Aha-ha-ha-ha-ha…

William sięgnął po następną kartkę, zaostrzył świeże pióro, przez chwilę wpatrywał się w ścianę, po czym napisał, co następuje:

# I w końcu, z zabawniejfych wieści, mówi się, że Krasnoludy potrafią Zmienić Ołów w Złoto. Nikt nie wie, skąd się owa płotka wzięła, a Krasnoludy chodzące po Mieście w swych słufnych sprawach witane są okrzykami jak na przykład „Hola, kurduplu, pokaż no, jak zrobić trochę złota!”, choć czynią tak jedynie Nowo Przybyli, gdyż wfyscy tu wiedzą, co się dzieje, kiedy nazwaćKrasnoluda „kurdupłem”, tzn. jest się Martwym.

Twój uniżony Sługa, William de Worde

Zawsze lubił kończyć swoje listy jakimś weselszym akcentem.

Sięgnął po klocek bukszpanu, zapalił drugą świecę i ułożył list na drewnie tekstem w dół. Szybkie potarcie wypukłą stroną łyżki przeniosło atrament na drewno, a trzydzieści dolarów oraz dość fig, żeby człowieka poważnie zemdliło, stały się pewne jak w banku.

Jeszcze dziś wieczorem podrzuci to do pana Cripslocka, a kopie odbierze jutro po spokojnym lunchu. Przy odrobinie szczęścia w połowie tygodnia powinny już być wysłane.

William włożył płaszcz, owinął drewno w nawoskowany papier i wyszedł w zimną noc.

* * *

Świat zbudowany jest z czterech elementów: Ziemi, Powietrza, Wody i Ognia. To fakt dobrze znany nawet kapralowi Nobbsowi. A także błędny. Istnieje również piąty element, zwany ogólnie Niespodzianką.

Na przykład: krasnoludy znalazły metodę przemiany ołowiu w złoto, ale czyniły to trudniejszym sposobem. Różnica między nim a łatwym sposobem polega na tym, że trudny działa.

* * *

Krasnoludy pchały swój przeładowany, skrzypiący wóz wzdłuż ulicy, wytrzeszczając oczy we mgle. Lód tworzył się na wozie, sople zwisały im z bród.

Wystarczyłaby jedna zamarznięta kałuża.

Dobra stara pani Fortuna… Można na niej polegać.

* * *

Mgła zgęstniała, zmieniając każde światło w mętnie lśniącą plamę i tłumiąc wszystkie odgłosy. Dla kaprala Nobbsa i sierżanta Colona stało się oczywiste, że żadna horda barbarzyńców raczej nie włączy inwazji na Ankh-Morpork w swoje plany podróżne tego wieczora. Strażnicy nie mieli do nich żalu.

Zamknęli bramę. Nie była to czynność tak dramatyczna, jak mogłoby się wydawać, jako że klucze zginęły gdzieś już dawno. Spóźnieni podróżni zwykle rzucali kamykami w okna domów zbudowanych na szczycie muru, aż trafili na znajomego, który podnosił sztabę. Zakładano, że obcy najeźdźcy nie będą wiedzieli, w które okna rzucać kamykami.

Następnie obaj strażnicy powlekli się przez błoto i topniejący śnieg do Bramy Wodnej, przez którą rzeka Ankh miała szczęście wlewać się do miasta. Woda była niewidoczna w mroku, ale niekiedy dryfował pod parapetem widmowy kształt kry lodowej.

— Chwila — rzucił Nobby, kiedy chwycili za kołowrót kraty. — Ktoś tam jest na dole.

— W rzece? — zdziwił się Colon.

Zaczął nasłuchiwać. Daleko w dole usłyszał skrzypienie wioseł. Zwinął dłonie przy ustach i wydal tradycyjny okrzyk policyjnego wezwania:

— Hej! Ty!

Na chwilę zapadła cisza; słychać było tylko wiatr i szum wody. Potem odezwał się głos.

— Tak?

— Atakujecie miasto czy co? Znowu chwila milczenia. I:

— Co?

— Co co? — Sierżant Colon podniósł stawkę. — Jakie były inne możliwości?

— Nie gadaj mi tu głupot… Czy wy, tam na dole, w łódce, atakujecie miasto?

— Nie.

— To w porządku — ucieszył się Colon, który w taką noc chętnie wierzył ludziom na słowo. — No to ruszajcie się, bo zaraz opuszczamy kratę.

Po chwili wiosła zachlupotały, a ich skrzypienie ucichło w dole rzeki.

— Myślisz, że to wystarczy tak ich zwyczajnie zapytać? — odezwał się Nobby.

— Przecież powinni wiedzieć — odparł Colon.

— No tak, ale…

— To była malutka łódka wiosłowa, Nobby. Oczywiście, jeśli masz ochotę schodzić na sam dół po tych ślicznie oblodzonych stopniach, aż na nabrzeże…

— Nie, sierżancie.

— No to wracajmy na komendę.

* * *

William podniósł kołnierz płaszcza, spiesząc do Cripslocka, grawera i rytownika. Zatłoczone zwykle ulice były puste. Tylko najpilniejsze sprawy skłaniały dzisiaj ludzi do wyjścia. Zapowiadała się bardzo paskudna zima, mieszanina marznącej mżawki, śniegu i wiecznie obecnego, wiecznie się kłębiącego smogu Ankh-Morpork.

Wzrok Williama przyciągnęła niewielka plama światła w pobliżu Gildii Zegarmistrzów. W blasku widoczna była niska, przygarbiona sylwetka.

Podszedł bliżej.

— Gorąca kiełbaska? — zaproponował głos brzmiący tak, jakby stracił wszelką nadzieję. — W bułce?

— Pan Dibbler? — upewnił się William.

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej przedsiębiorczo pechowy biznesmen Ankh-Morpork, przyjrzał się Williamowi ponad swą przenośną tacą do gotowania kiełbasek. Płatki śniegu syczały w krzepnącym tłuszczu.

William westchnął.

— Pracuje pan do późna, panie Dibbler — stwierdził grzecznie.

— Ach, to pan Word. Czasy są ciężkie w branży handlu gorącymi kiełbaskami.

— Trudno związać koniec z mięsem, co? — zapytał William. Nie mógłby się powstrzymać nawet za sto dolarów i cały statek fig.

— Wyraźny krach na rynku spożywczym — przyznał Dibbler, zbyt głęboko pogrążony w smutku, żeby cokolwiek zauważyć.

— Trudno ostatnio znaleźć kogoś chętnego do zakupu kiełbaski w bułce.

William przyjrzał się tacy. To, że Gardło Sobie Podrzynam Dibbler sprzedawał gorące kiełbaski, było pewnym znakiem, że jego bardziej ambitne przedsięwzięcie znowu poszło śladem zgniłych wahoonie. Handel gorącymi kiełbaskami z tacy był stanem podstawowym egzystencji Dibblera, który przez cały czas usiłował wznieść się ponad niego i bezustannie do niego wracał, kiedy najnowszy interes się rozsypywał. Właściwie szkoda, ponieważ Dibbler był doskonałym sprzedawcą gorących kiełbasek. Musiał być, biorąc pod uwagę owych kiełbasek naturę.

— Powinienem zdobyć porządne wykształcenie, jak pan — oświadczył przygnębiony Dibbler. — A potem mila robota pod dachem, bez dźwigania ciężarów. Mógłbym znaleźć swojego nicza, gdybym odebrał wykształcenie.

— Nicza?

— Któryś z magów mi o nich opowiedział. Wszystko ma swojego nicza. No wie pan… Takie miejsce, gdzie powinno być. Do czego się nadaje…

William pokiwał głową. Znał się na słowach.

— Niszę? — upewnił się.

— Coś podobnego, tak. — Dibbler westchnął. — Przegapiłem semafory. Po prostu nie zauważyłem, że to będzie szał. A potem ani się obejrzałem, a każdy miał już firmę sekarową. Wielkie pieniądze. Za wielkie jak na mój gust. Ale mogło mi się udać z Fungiem Szują. Zwyczajny pech.

— Naprawdę poczułem się lepiej, kiedy ustawiłem krzesło w innym miejscu — zapewnił go William.

Ta rada kosztowała go dwa dolary, wraz z zaleceniem, by zamykał klapę od wygódki, żeby Smok Nieszczęśłiwości nie wleciał mu w siedzenie.