— Był pan moim pierwszym klientem i jestem za to wdzięczny — rzekł Dibbler. — Wszystko już miałam przygotowane, gongi Dibblera, lusterka Dibblera, forsa tylko czekała… To znaczy, wszystko było już ułożone dla osiągnięcia maksymalnej harmonii, ale wtedy… bęc! Zła karma znów na mnie spadła.
— No ale pan Passmore dopiero po tygodniu znowu mógł chodzić — przypomniał William.
Przypadek drugiego klienta Dibblera okazał się bardzo użyteczny dla jego listu z wieściami, co poniekąd wyrównało stratę tych dwóch dolarów.
— Skąd mogłem wiedzieć, że Smok Nieszczęśliwości naprawdę istnieje? — poskarżył się Dibbler.
— Bo chyba go nie było, dopóki pan go nie przekonał, że jest. Dibbler poweselał trochę.
— Co tam. Można mówić, co się chce, ale zawsze dobrze mi szła sprzedaż idei. Czy zdołam pana przekonać do idei, że kiełbaska w bułce jest właśnie tym, czego obecnie pan pragnie?
— Właściwie muszę zanieść to do… — zaczął William i wytężył słuch. — Zdaje się, że ktoś krzyczał…
— Mam gdzieś tutaj zimne paszteciki z mięsem. — Dibbler pogrzebał na tacy. — Mogę zaproponować przekonująco okazyjną cenę na…
— Na pewno coś słyszałem — przerwał mu William. Dibbler nastawił ucha.
— Coś jakby turkotanie?
— Tak.
Wpatrywali się w skłębione opary przesłaniające Broad-Way. Które to opary całkiem nagle stały się wielkim wozem przykrytym brezentem, sunącym niepowstrzymanie i bardzo szybko…
— Zatrzymać prasę!
Ten okrzyk William jeszcze usłyszał, zanim coś wyskoczyło z ciemności i trafiło go między oczy.
Plotka, piórem Williama przypięta do papieru niczym motyl do kawałka korka, nie dotarła do uszu pewnych osób, ponieważ zajęte były innymi, bardziej mrocznymi sprawami.
Łódź sunęła po syczących wodach rzeki Ankh, które zamykały się za nią bardzo powoli.
Dwaj ludzie pochylali się nad wiosłami. Trzeci siedział na spiczastym końcu. Od czasu do czasu się odzywał, jak na przykład:
— Nos mnie swędzi.
— Musisz zaczekać, aż dopłyniemy na miejsce — odparł jeden z wiosłujących.
— Moglibyście znów mnie wypuścić. Okropnie swędzi.
— Wypuściliśmy cię, kiedy się zatrzymaliśmy na kolację.
— Ale wtedy nie swędział. Odezwał się drugi z wiosłujących.
— Czy mam mu znowu przyłożyć …onym wiosłem w ten jego …ony łeb, panie Szpilo?
— Dobry pomysł, panie Tulipanie.
W ciemności rozległo się głuche uderzenie.
— Au!
— A teraz dość już narzekań, przyjacielu, bo pan Tulipan straci cierpliwość.
— …ona racja.
Potem zabrzmiał odgłos, jakby ruszyła pompa przemysłowa.
— Hej, bez przesady z tym paskudztwem, dobrze? — Jeszcze mnie nie zabiło, panie Szpilo.
Łódź wyhamowała powoli przy niedużym, rzadko używanym pomoście. Wysoka postać, która niedawno stała się obiektem działań pana Szpili, została wyciągnięta na brzeg i poprowadzona wzdłuż uliczki.
Po chwili zaturkotał odjeżdżający powóz.
Wydawało się całkiem niemożliwe, by w tak ponurą noc ktokolwiek mógł być świadkiem tej sceny.
Ale był. Wszechświat wymaga, by wszystko miało swego obserwatora. W przeciwnym razie przestanie istnieć.
Z pobliskiego zaułka wyszła jakaś postać, powłócząc nogami. Jakaś mniejsza postać sunęła niepewnie tuż obok. Obie spoglądały za odjeżdżającym powozem, aż zniknął w padającym śniegu.
— No, no, no… to ciekawe — odezwała się mniejsza z dwóch postaci. — Jakiś człowiek, cały zawinięty i w kapturze. Fardzo interesujące, prawda?
Wyższa postać przytaknęła. Miała na sobie obszerny, o kilka numerów za duży stary płaszcz oraz filcowy kapelusz, przefasonowany przez czas i pogodę w oklapły stożek, zwisający na głowie właściciela.
— Zgrzęzić — powiedziała postać. — Strzecha i spodzień, przedęty tłumok. Mówiłem mu. Mówiłem. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Demoniszcze.
Po chwili ta większa postać sięgnęła do kieszeni i wyjęła stamtąd kiełbaskę, którą przełamała na dwie części. Jedna część zniknęła pod kapeluszem, druga została rzucona mniejszej postaci, która brała na siebie większość wypowiedzi, a w każdym razie większość sensownych wypowiedzi.
— Wygląda mi to na frzydki uczynek — stwierdziła mniejsza postać, mająca cztery nogi.
Kiełbaska została skonsumowana w milczeniu. Potem obie postacie ruszyły w mrok.
Tak jak gołąb nie potrafi chodzić, nie kiwając głową, wyższa postać nie umiała się poruszać bez cichego, bezustannego mamrotania:
— Mówiłem im, mówiłem. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Powiadam, powiadam, powiadam. Och, nie. Ale oni tylko uciekają, mówiłem im. Niech ich demony. Progi. Powiadam, powiadam, powiadam. Zęby. Jak się nazywa wiek, powiadam, mówiłem im, nie moja wina, prawdę, prawdę mówiąc, to rozsądne…
Plotka dotarła do jego uszu trochę później, ale wtedy był już jej elementem.
Co do pana Szpili i pana Tulipana, w tym momencie wszystko, co należy o nich wiedzieć, to że są ludźmi, którzy zwracają się do innych „przyjacielu”. Tacy ludzie nie są przyjaźni.
William otworzył oczy.
Oślepłem, pomyślał.
A potem odsunął koc.
I wtedy uderzył go ból. Był to ostry, uparty rodzaj bólu, skupiony tuż powyżej oczu. Ostrożnie pomacał ręką. Zdawało się, że ma tam sińca oraz coś, co sprawiało wrażenie szczerby w ciele, jeśli nie w kości.
Usiadł. Znajdował się w pokoju z opadającym na ukos sufitem. Trochę brudnego śniegu leżało u dołu małego okienka. Poza łóżkiem, które składało się właściwie tylko z materaca i koca, innych mebli nie było.
Głuche uderzenie wstrząsnęło budynkiem. Kurz opadł z sufitu. William wstał, przyciskając dłoń do czoła, i chwiejnie podszedł do drzwi. Otworzył je i zobaczył o wiele większy pokój, czy raczej warsztat.
Od kolejnego wstrząsu zadzwoniły mu zęby.
Spróbował skupić wzrok.
Sala była pełna krasnoludów pracujących przy kilku długich blatach. Ale na drugim końcu cala grupa stała wokół czegoś, co wyglądało na skomplikowaną machinę tkacką.
Znowu huknęło.
William roztarł czoło.
— Co się dzieje? — zapytał.
Najbliższy krasnolud spojrzał na niego z dołu i nerwowo szturchnął sąsiada. Szturchnięcie przemieściło się, przekazywane wzdłuż szeregów, aż całą salę od ściany do ściany wypełniło czujne milczenie. Kilkanaście poważnych krasnoludzich twarzy spoglądało na Williama w skupieniu.
Nikt nie potrafi wpatrywać się z większym skupieniem od krasnoluda. Pomiędzy przepisowym żelaznym hełmem a brodą pozostaje już bardzo niewiele miejsca, dlatego wyrazy twarzy krasnoludów są bardziej skoncentrowane.
— Ehem — powiedział William. — Halo…
Jeden z krasnoludów przy wielkiej maszynie ożywił się pierwszy.
— Wracajcie do pracy, chłopcy — rzekł.
Podszedł i surowo spojrzał Williamowi w krocze.
— Dobrze się szanowny pan czuje?
William się skrzywił.
— Tego… Co się stało? Ja, no… Pamiętam, że zobaczyłem wóz, a potem coś mnie trafiło…
— Wyrwał się nam — wyjaśnił krasnolud. — Ładunek też się zsunął. Przepraszamy.
— A co się stało z panem Dibblerem?
Krasnolud przekrzywił głowę.
— Ten chudy człowieczek z kiełbaskami? — upewnił się.
— Zgadza się. Nic mu się nie stało?