Выбрать главу

— Nie wydaje mi się — odparł krasnolud ostrożnie. — Sprzedał młodemu Gromtoporowi kiełbaskę w bułce. To wiem na pewno.

William się zastanowił. Wiele pułapek czyhało w Ankh-Morpork na nieostrożnego przybysza.

— W takim razie… Czy panu Gromtoporowi nic się nie stało?

— Prawdopodobnie. Przed chwilą krzyknął przez drzwi, że czuje się o wiele lepiej, ale przez jakiś czas zostanie tam, gdzie jest.

Krasnolud sięgnął pod stół i z powagą wręczył Williamowi owinięty w brudny papier prostopadłościan.

— Pańskie, jak sądzę.

William odpakował klocek drewna. Pękł w miejscu, gdzie przejechało po nim koło wozu, a tekst był rozmazany. Westchnął.

— Przepraszam… — zainteresował się krasnolud — ale do czego to miało służyć?

— To blok przygotowany na drzeworyt — odparł William. Nie był pewien, w jaki sposób zdoła krasnoludowi spoza miasta wytłumaczyć samą ideę. — Wiesz, co to grawerowanie? Taki… Taki niemal magiczny sposób tworzenia wielu kopii pisma. Niestety, muszę iść i szybko przygotować drugi.

Krasnolud spojrzał na niego dziwnie. Wyjął mu klocek z rąk i obracał w dłoniach.

— Rozumiesz, grawer wycina te kawałki…

— Ma pan jeszcze oryginał? — przerwał mu krasnolud.

— Słucham?

— Oryginał — powtórzył cierpliwie krasnolud.

— A tak…

William sięgnął do kieszeni.

— Mogę go na chwilę pożyczyć?

— No dobrze, ale będzie mi potrzebny, żeby…

Krasnolud przez chwilę przyglądał się listowi, po czym odwrócił się i z dźwięcznym „brzdęk” uderzył najbliższego towarzysza w hełm.

— Dziesięć punktów na trzy — powiedział, wręczając mu kartkę. Uderzony krasnolud kiwnął głową, a jego prawa ręka zaczęła poruszać się szybko nad rzędem małych pudełek, skąd wybierał jakieś przedmioty.

— Powinienem już wracać, bo przecież muszę… — zaczął William.

— To długo nie potrwa — zapewnił go główny krasnolud. — Proszę przejść tutaj, dobrze? To może zainteresować specjalistę od liter, takiego jak pan.

William podążył za nim wzdłuż szeregu zapracowanych krasnoludów do machiny, która łomotała monotonnie.

— Aha… to prasa rytownicza — stwierdził niezbyt pewnie.

— Ta jest trochę inna — wyjaśnił krasnolud. — My ją… udoskonaliliśmy.

Wziął kartkę z dużego stosu obok prasy i wręczył Williamowi, który przeczytał:

— Co pan o tym sądzi? — zapytał nieśmiało krasnolud.

— Ty jesteś Gunilla Dobrogór?

— Tak. Co pan sądzi?

— Noo… Muszę przyznać, że litery macie ładne i regularne — stwierdził William. — Ale nie rozumiem, co w tym niezwykłego. I źle napisaliście „świat”. Powinno być „w” po „ś”. Musicie wyciąć wszystko od nowa, bo ludzie będą się z was śmiali.

— Naprawdę? — upewnił się Dobrogór. Szturchnął któregoś z kolegów. — Daj mi małe „w”, Caslong, dziewięćdziesiąt sześć punktów. Dziękuję.

Pochylił się nad prasą, sięgnął po klucz i zaczął coś poprawiać w mechanicznym mroku.

— Musisz mieć pewną rękę, żeby uzyskać takie równe litery — powiedział William.

Czuł lekkie wyrzuty sumienia, że wytknął błąd. Prawdopodobnie i tak nikt by go nie zauważył. Mieszkańcy Ankh-Morpork uważali, że ortografia to rodzaj opcjonalnego dodatku. Wierzyli w nią tak samo, jak wierzyli w interpunkcję: nieważne, gdzie się wstawiło znaki, byle były.

— Przypuszczam, że ten błąd… — „bums!” — nie ma znaczenia — zapewnił.

Dobrogór znowu otworzył prasę i bez słowa wręczył Williamowi wilgotną kartkę papieru. William przeczytał. W miejscu „f’ znalazło się „w”.

— Jak… — zaczął.

— To taki niemal magiczny sposób tworzenia wielu kopii pisma szybko — odparł Dobrogór.

Następny krasnolud zjawił się przy nim, trzymając dużą metalową ramę. Była pełna odwróconych metalowych liter. Dobrogór wziął ją i uśmiechnął się szeroko do Williama.

— Chce pan wprowadzić jakieś poprawki, zanim puścimy to na maszynę? Wystarczy słowo. Dwa tuziny wydruków?

— O bogowie… — westchnął William. — To jest druk, tak?

* * *

Lokal Pod Kubłem był tawerną. Swego rodzaju. Nie miewał przypadkowych klientów. Ulica, jeśli nawet nie była ślepym zaułkiem, to w każdym razie poważnie niedowidzącym z powodu zmiennych losów tej okolicy. Niewiele firm na nią wychodziło. Ciągnęły się tu głównie tyły różnych podwórzy albo składów. Nikt nawet nie pamiętał, czemu nazywała się Błyskotna. Nie było na niej nic specjalnie błyszczącego.

Poza tym nazwanie tawerny Kubłem nie należało do pomysłów, które trafiają na listę Najlepszych Decyzji Marketingowych w Historii. Jej właścicielem jest chudy, zasuszony pan Cheese, który uśmiecha się tylko wtedy, kiedy usłyszy o jakimś poważnym morderstwie. Tradycyjnie nie dolewa do pełna, a żeby jakoś to wyrównać, dolicza do rachunków. Jednakże bar został przejęty przez Straż Miejską jako nieoficjalny pub policyjny, gdyż policjanci lubią pić w miejscach, gdzie nikt inny nie zagląda i gdzie nie muszą pamiętać, że są policjantami.

Miało to swoje zalety. Nawet licencjonowani złodzieje nie próbowali teraz okradać Kubła — policjanci nie lubią, kiedy ktoś przeszkadza im w piciu. Z drugiej strony, pan Cheese nigdy jeszcze nie widział większej bandy drobnych przestępców niż ci, którzy nosili mundury straży. Trafiało do niego więcej lewych dolarów i dziwnych obcych monet niż w ciągu wcześniejszych dziesięciu lat w tym interesie. To było przygnębiające. Ale niektóre opisy morderstw okazywały się całkiem zabawne.

Część jego dochodów pochodziła z wynajmowania szczurzego labiryntu starych szop i piwnic przylegających do baru. Zwykle zajmowali je, na bardzo krótki czas, tego rodzaju entuzjastyczni producenci, którzy wierzyli, że dzisiejszy świat naprawdę, ale to naprawdę potrzebuje nadmuchiwanej tarczy do strzałek.

Teraz jednak przed Kubłem zebrał się spory tłumek ludzi czytających jeden z nieco nieortograficznych plakatów, jaki Dobrogór przybił do drzwi. Dobrogór wyszedł, odprowadzając Williama, i przybił w to miejsce poprawioną wersję.

— Przepraszam za pańską głowę — powiedział. — Wygląda na to, że coś na panu nadrukowaliśmy. To na koszt firmy.

William poczłapał do domu, trzymając się w cieniu, na wypadek gdyby spotkał pana Cripslocka. Powkładał zadrukowane kartki do kopert, zabrał je do Bramy Osiowej i oddał posłańcom, uświadamiając sobie, że robi to na kilka dni przed planowanym terminem.

Posłańcy patrzyli na niego podejrzliwie.

Wrócił do swojej kwatery i popatrzył do lusterka nad umywalką… Sporą część jego czoła zajmowało duże „R” odbite w sinych barwach.

Zakrył je bandażem.

I wciąż miał jeszcze osiemnaście kopii. Po namyśle, w nagłym przypływie zuchwałości, przejrzał swoje notatki i znalazł adresy osiemnastu obywateli, którzy zapewne mogli sobie na to pozwolić. Do każdego napisał krótki liścik, oferując swoje usługi za… zastanowił się przez chwilę, po czym starannie wpisał „5$”… i starannie włożył zapasowe odbitki do osiemnastu kopert. Oczywiście zawsze mógł poprosić pana Cripslocka, żeby wykonał więcej kopii, ale to nie wydawało się właściwe. Kiedy staruszek poświęcał cały dzień na wyrzeźbienie słów, prośba, by skalał swe mistrzostwo, wykonując dziesiątki kopii, byłaby dowodem braku szacunku. Jednakże bryłom metalu i maszynom nie trzeba przecież okazywać szacunku. Maszyny nie są żywe.