Pewnie od tego zaczną się kłopoty. A zaczną się. Krasnoludy wydawały się całkiem nie przejmować, kiedy im mówił, jak wiele kłopotów będzie.
Powóz zatrzymał się przed dużym domem w mieście. Otworzyły się drzwiczki. Zamknęły się. Ktoś zastukał do innych drzwi. Te również się otworzyły. I zamknęły. Powóz odjechał.
Okna jednego z pokojów na parterze okrywały ciężkie kotary i na zewnątrz przesączało się tylko najdelikatniejsze lśnienie. Oraz tylko najsłabsze odgłosy, jednak każdy słuchacz by zauważył, że rozmowa zamiera nagle. Potem ktoś przewrócił krzesło i kilku ludzi jednocześnie krzyknęło.
— To on!
— To jakaś sztuczka, tak?
— Niech mnie piekło pochłonie! — Jeśli to on, pochłonie nas wszystkich!
Gwar ucichł. A potem ktoś zaczął mówić bardzo spokojnie.
— Dobrze. Bardzo dobrze. Zabierzcie go stąd, panowie. Urządźcie go wygodnie w piwnicy.
Rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się i zamknęły.
— Moglibyśmy po prostu zamienić… — zaczął jakiś bardziej zrzędliwy głos.
— Nie, nie moglibyśmy. Jak rozumiem, nasz gość jest niestety człowiekiem o dość niskiej inteligencji.
Było coś takiego w głosie pierwszego mówcy, jakby sprzeciw był nie tylko nie do pomyślenia, ale zwyczajnie niemożliwy. Głos wyraźnie dobrze się czuł w towarzystwie słuchających.
— Ale wygląda jak wykapany…
— Tak. Zadziwiające, prawda? Jednakże nie komplikujmy sytuacji nadmiernie. Jesteśmy gwardią kłamstwa, panowie. Jesteśmy wszystkim, co stoi pomiędzy miastem a przepaścią, więc postarajmy się wykorzystać tę szansę. Vetinari może pragnąć, by ludzie stali się mniejszością w swoim największym mieście, ale szczerze mówiąc, jego śmierć w wyniku skrytobójstwa byłaby czymś… nieszczęśliwym. Spowodowałaby chaos, a chaosem trudno kierować. Wszyscy przecież wiemy, że są ludzie, którzy zanadto się wszystkim interesują. Nie. Jest przecież trzecia droga. Łagodne zsunięcie się z jednego stanu w drugi.
— A co się stanie z naszym nowym przyjacielem?
— Och, panowie, nasi pracownicy znani są jako ludzie pomysłowi. Jestem przekonany, że będą wiedzieli, jak sobie poradzić z kimś, kogo twarz już nie pasuje. Prawda?
Zabrzmiały śmiechy.
Na Niewidocznym Uniwersytecie panowało niejakie zamieszanie. Magowie biegali od budynku do budynku i spoglądali w niebo.
Problemem, oczywiście, były żaby. Nie deszcz żab, obecnie w Ankh-Morpork zjawisko dość rzadkie, ale konkretnie zagraniczne żaby nadrzewne z wilgotnych dżungli Klatchu. Były to małe, jaskrawo ubarwione i radosne stworzonka, wytwarzające w organizmach jedną z najpaskudniejszych toksyn świata. Dlatego właśnie zadanie opieki nad wielkim wiwarium, gdzie spokojnie spędzały dni swego żywota, powierzano studentom pierwszego roku — aby w razie jakiegoś poważnego błędu nie przepadło zbyt wiele edukacji.
Z rzadka tylko któraś z żab była wyjmowana z wiwarium i umieszczana w małym słoju, gdzie na bardzo krótką chwilę stawała się żabą niezwykle szczęśliwą, a potem budziła się w wielkiej dżungli na niebie.
W ten sposób uniwersytet zdobywał aktywny czynnik przerabiany potem na pigułki i podawany kwestorowi, by był normalny. Przynajmniej pozornie normalny, ponieważ na dobrym starym NU nic nie układało się prosto. W rzeczywistości kwestor był nieuleczalnie obłąkany i bez przerwy miał halucynacje, jednak dzięki godnemu podziwu przejawowi myślenia lateralnego magowie uznali, że cała sprawa się rozwiąże, jeśli tylko znajdą środek, który wywoła u niego złudzenie normalności[1].
Udało się doskonale, choć po drodze zdarzyło się kilka falstartów. Na przykład w pewnym momencie przez kilka godzin wierzył, że jest szafką biblioteczną. Teraz jednak konsekwentnie halucynował, że jest kwestorem, co niemal wyrównywało drobny efekt uboczny, prowadzący go również do przekonania, że potrafi fruwać.
Oczywiście wielu ludzi w całym wszechświecie także żywi błędną wiarę, że mogą bezpiecznie ignorować grawitację, zwykle po zażyciu jakiegoś lokalnego odpowiednika pigułek z suszonej żaby. Zazwyczaj prowadzi to do dodatkowej pracy ze strony fizyki elementarnej oraz powoduje krótkotrwałe zatory drogowe na ulicy poniżej. Kiedy jednak halucynacja, że potrafi latać, prześladuje maga, sytuacja wygląda całkiem inaczej.
— Kwestooorze! Proszę do mnie, ale natychmiast! — wrzeszczał Ridcully przez swój megafon. — Pamiętasz, co mówiłem o wznoszeniu się powyżej murów?
Kwestor opadł łagodnie na trawnik.
— Wzywał mnie pan, nadrektorze?
Ridcully pomachał mu kartką papieru.
— Parę dni temu wspominałeś, że wydajemy masę pieniędzy na grawerów, tak? — warknął.
Kwestor dostosował umysł do czegoś zbliżonego do właściwej prędkości.
— Wspominałem? — zdziwił się.
— Rujnują nam budżet, mówiłeś. Dokładnie pamiętam.
W rozklekotanej skrzyni biegów mózgu kwestora zaskoczyło kilka trybów.
— A tak. Tak. Szczera prawda — przyznał. Kolejne kółko zębate przesunęło się na miejsce. — Prawdziwa fortuna, i to obawiam się, że co roku. Gildia Grawerów…
— Ten typ tutaj pisze — zaczął nadrektor i spojrzał na kartkę — że może zrobić dziesięć kopii po tysiąc słów za dolara sztuka. To tanio?
— Wydaje mi się, hm, że nastąpił błąd grawerski, nadrektorze — odparł kwestor. W końcu udało mu się uzyskać ten równy, uspokajający ton, który najlepiej się nadawał do rozmów z Ridcullym.
— Takie stawki nie zwróciłyby mu kosztów drewna.
— Pisze tutaj… — szelest — …do rozmiaru dziesięciu punktów.
Kwestor na moment stracił panowanie nad sobą.
— To śmieszne! — Co?
— Przepraszam, nadrektorze. Chciałem powiedzieć, że to niemożliwe. Nawet gdyby ktoś potrafił konsekwentnie rzeźbić tak małe elementy, drewno by się rozsypało już po kilku odciśnięciach.
— Znasz się na tym czy co?
— Brat mojego dziadka był rytownikiem, nadrektorze. A rachunki za druki to poważne obciążenie, jak pan dobrze wie. Mogę chyba nie bez podstaw oświadczyć, że potrafiłem utrzymać ceny gildii na bardzo…
— A nie zapraszają cię na swój doroczny bankiet?
— Jako poważny klient, uniwersytet oczywiście dostaje zaproszenie. A jako wyznaczony przedstawiciel naturalnie widzę w tym element moich obowiązków wobec…
— Piętnaście dań, jak słyszałem.
— …i oczywiście naszą polityką jest utrzymywanie przyjaznych kontaktów z innymi gi…
— Nie licząc bakalii i kawy.
Kwestor się zawahał. Nadrektor często prezentował połączenie tępej głupoty z niepokojącą intuicją.
— Kłopot, nadrektorze, polega na tym, że zawsze ostro się sprzeciwialiśmy użyciu w celach magicznych druku typu ruchomego, ponieważ…
— Tak, tak, wiem o tym — przerwał mu Ridcully. — Ale jest przecież masa innych papierów, aż codziennie chyba więcej… Formularze, tabele i bogowie wiedzą co jeszcze. Zawsze dążyłem do biura bez papierów…
— Tak, nadrektorze. I dlatego zapewne chowa pan dokumenty w kredensie, a nocą wyrzuca przez okno.
— Czyste biurko, czysty umysł — stwierdził nadrektor. Wcisnął kwestorowi do ręki ulotkę. — Może zajrzyj do nich, co? Zobacz, czy nie przesadzają. Tylko piechotą, jeśli można.
Następnego dnia coś ciągnęło Williama do szop przy tawernie Pod Kubłem. Poza wszystkim innym nie miał nic do roboty, a nie lubił czuć się bezużyteczny.