Выбрать главу

Na świecie istnieją podobno dwa rodzaje ludzi. Jedni, kiedy dostają szklankę dokładnie w połowie napełnioną, mówią: „Ta szklanka jest w połowie pełna”. Ci drudzy mówią: „Szklanka jest w połowie pusta”.

Jednakże świat należy do tych, którzy patrzą na szklankę i mówią: „Co jest z tą szklanką? Przepraszam bardzo… No przepraszam… To ma być moja szklanka? Nie wydaje mi się. Moja szklanka była pełna. I większa od tej!”.

A na drugim końcu baru świat pełen jest innego rodzaju osób, które mają szklanki pęknięte albo szklanki przewrócone (zwykle przez kogoś z tych, którzy żądali większych szklanek), albo całkiem nie mają szklanek, bo stały z tyłu i barman ich nie zauważył.

William należał do tych bezszklankowych. Co było dziwne, gdyż pochodził z rodziny, która nie tylko miała bardzo duże szklanki, ale też mogła sobie pozwolić na ludzi stojących dyskretnie w pobliżu z butelkami i pilnujących, by szklanki zawsze były pełne.

Była to bezszklankowość z wyboru, a zaczęła się jeszcze w młodym wieku, kiedy posłano go do szkoły.

Brat Williama, Rupert, starszy syn, trafił do szkoły Gildii Skrytobójców w Ankh-Morpork, powszechnie uznawanej za jedną z najlepszych na świecie dla klasy pełnych szklanek. William, syn mniej ważny, wylądował w Hugglestones, szkoły z internatem tak ponurej i surowej, że tylko wyższe klasy szklanek mogły pomyśleć o posyłaniu tam swoich synów.

Szkoła Hugglestones była granitowym budynkiem na zalanych deszczem wrzosowiskach, a jej oficjalnym celem było przerabianie chłopców w mężczyzn. Stosowane metody uwzględniały pewien procent odrzutów, a składały się — jak zapamiętał William — z bardzo prostych i brutalnych zabaw w zdrowym deszczu na dworze. Niscy, powolni, grubi albo po prostu niepopularni byli wycinani, tak jak to zaplanowała natura. Jednak dobór naturalny działa na wiele sposobów i William odkrył u siebie pewne zdolności przetrwania. Dobrą metodą przeżycia na boiskach Hugglestones było biegać bardzo szybko, dużo krzyczeć, a równocześnie być zawsze możliwie daleko od piłki. Zyskało mu to — co zaskakujące — reputację ucznia entuzjastycznego, a entuzjazm był w Hugglestones ceniony wysoko, choćby z tego powodu, że prawdziwe osiągnięcia trafiały się rzadko. Grono nauczycielskie w Hugglestones wierzyło, że w odpowiednich ilościach entuzjazm może zastąpić mniej istotne cechy, takie jak inteligencja, zdolność przewidywania czy wyszkolenie.

Tak naprawdę William odczuwał entuzjazm jedynie wobec tego, co dotyczyło słów. W Hugglestones nie liczyło się to zbytnio, jako że większa część jego absolwentów zamierzała mieć do czynienia z piórem tylko w takim zakresie, jakiego wymaga złożenie podpisu — wyczyn osiągalny dla większości już po trzech czy czterech latach. Oznaczało jednak długie poranki spokojnej lektury, gdy wokół niego pierwsze szeregi potężnie zbudowanych napastników — którzy pewnego dnia mieli się stać co najmniej zastępcami przywódców krainy — uczyli się, jak trzymać pióro, by go nie połamać.

Opuścił szkołę z dobrą opinią, co zwykle zdarzało się uczniom, których większość nauczycieli tylko mgliście potrafiła sobie przypomnieć. Potem jego ojciec stanął przed problemem, co począć z nim dalej.

William był młodszym synem, a rodzinna tradycja nakazała wysyłać młodszych synów do tego czy innego Kościoła, gdzie nie mogli narobić, zbyt wielu szkód na poziomie fizycznym. Ale zbyt wiele lektur odniosło skutek — William odkrył, że traktuje modlitwy jako skomplikowany sposób pertraktacji z burzą i piorunami.

Praca zarządcy ziemskiego była niemal w tym samym stopniu akceptowalna, jednak Williamowi wydawało się, że ogólnie rzecz biorąc, ziemia całkiem dobrze sama sobą zarządza. Bardzo cenił wiejskie okolice, wszakże pod warunkiem że znajdowały się po drugiej stronie okna.

Kariera wojskowa jakoś nie wydawała się możliwa. William żywił głęboko zakorzenioną niechęć do zabijania ludzi, których nie znał.

Podobało mu się czytanie i pisanie. Lubił słowa. Słowa nie krzyczały i nie wydawały innych głośnych dźwięków, które to cechy w dużej mierze definiowały resztę jego rodziny. Nie wymagały biegania po błocie w lodowatym chłodzie. Nie polowały na nieszkodliwe zwierzęta. Robiły to, co im kazał. Dlatego oświadczył, że chciałby pisać.

Ojciec eksplodował. W jego osobistym świecie skryba stał tylko o stopień wyżej od nauczyciela. Dobrzy bogowie, człowieku, tacy nawet nie jeżdżą konno! Takie to są te Słowa.

W rezultacie William ruszył do Ankh-Morpork, zwykłego punktu przeznaczenia dla ludzi zagubionych i nie mających celu. Tam zaczął utrzymywać się ze słów, choć na skromnym poziomie. Uważał, że i tak mu się udało w porównaniu z Rupertem, który był duży i dobroduszny — naturalny materiał dla Hugglestones, gdyby nie przypadek narodzin.

A potem wybuchła wojna z Klatchem…

Była to nieważna wojna, która się skończyła, zanim jeszcze rozpoczęła na dobre. Taka wojna, co to obie strony udawały, że się naprawdę nie wydarzyła. Ale jedną z rzeczy, które się naprawdę wydarzyły w ciągu tych kilku niespokojnych dni nerwowego chaosu, była śmierć Ruperta de Worde. Zginął za swoje przekonania; głównym wśród nich była bardzo hugglestońska wiara, że odwaga może zastąpić pancerz oraz że Klatchianie odwrócą się i uciekną, jeśli na nich dostatecznie głośno krzyknąć.

Ojciec Williama podczas ich ostatniego spotkania długo się rozwodził na temat dumnych i szlachetnych tradycji de Worde’ów. Wiązały się one zwykle z nieprzyjemnym zgonem, najlepiej cudzoziemców, ale — jak to zrozumiał William — de Worde’owie zawsze uważali, że własna śmierć to przyzwoita druga nagroda. De Worde pierwszy stawał do szeregu, kiedy wzywało go miasto. Dla tego celu istnieli. Rodzinna dewiza brzmiała Le Mot Juste. Właściwe Słowo we Właściwym Miejscu, mówił lord de Worde. Po prostu nie mógł zrozumieć, że William nie chce się dostosować do tej pięknej tradycji, więc rozwiązał problem na sposób właściwy sobie i sobie podobnym: udając, że nie istnieje.

Po czym między de Worde’ami zapanowało lodowate milczenie, przy którym zimowe chłody wydawały się sauną.

W tym posępnym nastroju naprawdę pocieszyła Williama wizyta w hali drukarskiej i spotkanie tam kwestora, który dyskutował z Dobrogórem na temat teorii słów.

— Zaraz, zaraz — powiedział kwestor. — Owszem, w istocie, teoretycznie słowo jest zbudowane z pojedynczych liter, jednak mają one tylko… — z gracją machnął długimi palcami — …teoretyczną egzystencję, jeśli można tak to określić. Są one, to jasne, słowami partis in potentia i ekstremalnym uproszczeniem jest wyobrażanie sobie, że posiadają unis et separato egzystencję realną. W istocie sama koncepcja liter istniejących samodzielnie jest filozoficznie niezwykle wręcz niepokojąca. W istocie byłyby bowiem niczym nosy lub palce biegające po świecie same w sobie…

To trzy „w istocie”, pomyślał William, który zauważał takie rzeczy. Trzy „w istocie” użyte przez kogoś w jednej krótkiej wypowiedzi oznaczały zwykle, że jego wewnętrzna sprężyna zaraz pęknie.

— Mamy całe pudła liter — odparł spokojnie Dobrogór. — Możemy z nich złożyć wszelkie słowa, jakich pan zażąda.

— I na tym, widzi pan, polega cały kłopot — tłumaczył kwestor. — Przypuśćmy, że metal zapamięta słowa, które drukował. Grawerzy przynajmniej roztapiają swoje płyty, a oczyszczające działanie ognia daje…

— Przepraszam, wasza szanowność — przerwał mu Dobrogór. Jeden z krasnoludów klepnął go lekko w ramię i podał prostokąt papieru. Dobrogór wręczył go kwestorowi.

— Ten oto młody Caslong pomyślał, że ucieszy się pan z takiej pamiątki. Złożył to bezpośrednio ze skrzynki i przeciągnął po kamieniu. Bardzo jest szybki.