— Ziemniaka?
— No tak. Noszę go na sznurku na szyi. — Pan Tulipan klepnął się w potężną pierś.
— I to jest religijne?
— Pewno. Jak człowiek ma swojego ziemniaka, kiedy umiera, to wszystko będzie w porządku.
— A jaka to religia?
— Nie wiem. Nigdy na taką nie trafiłem poza naszą wioską. Byłem przecież dzieciakiem. Znaczy, to jak z bogami, nie? Kiedy się jest dzieciakiem, mówią: „To jest bóg i koniec”. Potem człowiek dorasta i odkrywa, że są ich …one miliony. Tak samo z religią.
— Czyli wszystko będzie dobrze, o ile człowiek ma przy sobie ziemniaka, kiedy umiera?
— Tak. Wolno mu wtedy wrócić i żyć jeszcze raz.
— Nawet gdyby… — Pan Szpila przełknął ślinę. Znalazł się na terytorium, które w jego wewnętrznym atlasie nigdy jeszcze nie zaistniało. — Nawet gdyby robił takie rzeczy, które inni mogliby uznać za złe?
— Jak zarzynanie ludzi albo spychanie ich z …onego urwiska?
— Tak, ten rodzaj rzeczy…
Pan Tulipan pociągnął nosem, który rozbłysnął jasno.
— No… Może być, o ile człowiekowi naprawdę jest przykro z tego …onego powodu.
Pan Szpila był zdumiony i odrobinę podejrzliwy. Jednak czul, że… że coś go dogania. W mroku pojawiały się twarze, na samej granicy słyszalności rozbrzmiewały głosy. Nie ośmielał się odwracać głowy, na wypadek gdyby miał coś za sobą zobaczyć.
Można przecież kupić cały worek ziemniaków za dolara.
— To działa? — upewnił się.
— Jasne. W mojej wiosce ludzie robili tak przez setki …onych lat. A przecież by nie robili, gdyby to nie działało, nie?
— A gdzie to było?
Pan Tulipan usiłował skupić się na tej kwestii. Jednak jego pamięć była pokryta zbyt wieloma strupami.
— Były… lasy — powiedział. — I… jasne świece — wymruczał. — I… sekrety — dodał, wpatrzony w pustkę.
— I ziemniaki?
Pan Tulipan wrócił do teraźniejszości.
— Tak, one też — przyznał. — Zawsze mnóstwo …onych ziemniaków. Bo jak masz swojego ziemniaka, wszystko będzie dobrze.
— Ale przecież… Myślałem, że trzeba się modlić na pustyniach, codziennie chodzić do świątyni, śpiewać pieśni i rozdawać biednym majątek…
— To też można robić, jasna sprawa — zgodził się pan Tulipan. — Byle tylko mieć swojego …onego ziemniaka.
— I człowiek powraca żywy? — zapytał pan Szpila, wciąż usiłując odszukać drobny druk.
— Pewno. Po co miałby powracać martwy? Nie zauważyłby …onej różnicy.
Pan Szpila otworzył usta, żeby odpowiedzieć, i nagle pan Tulipan zobaczył, jak zmienia się jego twarz.
— Ktoś położył mi rękę na ramieniu!
— Dobrze się pan czuje, panie Szpilo?
— Nikogo pan nie widzi?
— Nie.
Pan Szpila zacisnął pięści i odwrócił się. Na ulicy było sporo ludzi, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Spróbował przeorganizować tę łamigłówkę, w którą gwałtownie zmieniał się jego umysł.
— No dobrze. Dobrze — powiedział. — Zrobimy tak… Wrócimy najpierw do domu, jasne, i… i zabierzemy resztę diamentów, załatwimy Charliego i… i… poszukamy sklepu z jarzynami. Jakaś specjalna odmiana ziemniaka?
— Nie.
— W porządku. Ale najpierw…
Pan Szpila zatrzymał się i po chwili uszami duszy usłyszał za sobą kroki. Ten przeklęty wampir coś z nim zrobił, to oczywiste. Ciemność była jak tunel, a po drugiej stronie czekały…
Pan Szpila wierzył w groźby, wierzył w przemoc, a w takich chwilach jak ta wierzył w zemstę. Wewnętrzny głos, który chwilowo pełnił funkcję rozsądku, podnosił krzyk, ale zagłuszyły go reakcje głębsze i bardziej automatyczne.
— Ten przeklęty wampir mi to zrobił. A zabić wampira… zaraz… to właściwie dobrze, nie? — Pan Szpila się rozpromienił. Zbawienie przyzywało go poprzez Zbożne Dzieła. — Wszyscy wiedzą, że wampiry mają złe moce okultystyczne. Coś takiego może się nawet liczyć na korzyść, co?
— Tak, ale… kogo to obchodzi?
— Mnie.
— W porządku.
Nawet pan Tulipan nie spierał się z tym tonem głosu. Wiedział, że pan Szpila potrafił być bardzo pomysłowo niemiły. Poza tym kodeks nakazywał, by zniewagi nie pozostawały niepomszczone. To wiedział każdy.
Po prostu nerwowość zaczynała się przesączać nawet do przeżartych solami kąpielowymi i proszkiem na robaki ścieżek jego mózgu. Zawsze podziwiał to, że pan Szpila nie obawia się trudnych spraw, na przykład takich jak długie zdania.
— Co zastosujemy? — spytał. — Kołek?
— Nie — odparł pan Szpila. — W tym wypadku chcę mieć pewność. Nieco drżącą dłonią zapalił papierosa, a potem odczekał, aż zapałka rozpali się jasno.
— Aha. Dobrze — rzekł pan Tulipan.
— No to zróbmy to — zdecydował pan Szpila.
Rocky zmrużył oczy, przyglądając się pieczęciom przybitym do drzwi miejskiego domu de Worde’ów. — Co to są one? — zapytał.
— Mówią, że gildie zainteresują się każdym, kto spróbuje się włamać — wyjaśniła Sacharissa, majstrując przy zamku. — To tak jak klątwa. Tylko że działa.
— A ta jest od Skrytobójców? — Troll wskazał prymitywną tarczę z płaszczem, sztyletem i podwójnym krzyżem.
— Tak. Oznacza automatyczny kontrakt na każdego, kto się włamie.
— Bym żem nie chciał, żeby się mną interesowali. Dobrze, że pani ma klucz.
Zamek szczęknął. Drzwi otworzyły się od lekkiego pchnięcia.
Sacharissa była już w kilku wielkich domach w Ankh-Morpork, kiedy właściciełe udostępniali ich część publiczności, by wspomóc którąś z bardziej znanych akcji charytatywnych. Nie zdawała sobie sprawy, jak budynek może się zmienić, kiedy ludzie nie chcą dłużej w nim mieszkać. Sprawiał wrażenie groźnego, w niewłaściwej skali. Drzwi były za wielkie, sufity za wysokie. Stęchła atmosfera pustki spadła na nią jak migrena.
Z tyłu Rocky zapalił dwie latarnie. Ale nawet ich światło sprawiało, że otaczały ją cienie.
Przynajmniej na główne schody trafiła bez trudu. Pospieszne instrukcje Williama doprowadziły ją do rzędu pomieszczeń większych niż jej dom. Garderoba, kiedy ją w końcu znalazła, okazała się całym pokojem pełnym wieszaków.
Coś połyskiwało w mroku. Suknie pachniały mocno naftaliną.
— To ciekawe — odezwał się za nią Rocky.
— Och, to po prostu ma nie dopuszczać tu moli — wyjaśniła.
— Żem mówił o tych śladach — powiedział troll. — W holu też takie były.
Oderwała wzrok od rzędu sukni i spojrzała w dół. Warstwa kurzu z całą pewnością była naruszona.
— Sprzątaczka? — próbowała zgadnąć. — Ktoś tu przychodzi, żeby zadbać o wszystko?
— I co ona robi? Kopie ten kurz na śmierć?
— Przypuszczam, że muszą ty być jacyś… dozorcy albo ktoś — uznała niepewnie Sacharissa.
Błękitna suknia mówiła: Noś mnie, pasuję do ciebie. Patrz, jak błyszczę.
Rocky szturchnął palcem pudełko z naftaliną, trochę kulek leżało rozrzuconych na toaletce, a niektóre potoczyły się na podłogę.
— Wygląda, że mole naprawdę szaleją za takimi — stwierdził.
— Nie wydaje ci się, że taka suknia będzie trochę zbyt… śmiała? — Sacharissa przyłożyła ją do swej figury.
Rocky trochę się zmartwił. Nie zatrudniono go ze względu na wyczucie mody, a już na pewno nie z powodu biegłości w kolokwializmach klasy średniej.
— Bohaterowie takich nie noszą — zaopiniował.