Выбрать главу

— Chodziło mi o to, czy nie będę w niej wyglądać jak kobieta łatwa.

— A, jasne. — Rocky zrozumiał, o co chodzi. — Nie. Stanowczo nie.

— Naprawdę?

— Pewno. W niej się łatwo nie chodzi. Najwyżej upaść jest łatwo.

Sacharissa zrezygnowała.

— Przypuszczam, że pani Hotbed potrafi ją trochę popuścić — stwierdziła w zadumie.

Kusiło ją, żeby zostać, ponieważ niektóre rzędy wieszaków były całkiem zapełnione, ale czuła się tu jak intruz, a jakaś część umysłu podpowiadała, że kobieta mająca sto sukni prędzej zauważy brak jednej niż kobieta mająca ich tuzin. Zresztą ta ciemna pustka zaczynała budzić w niej lęk.

— Wracajmy.

Byli już w połowie holu, kiedy ktoś zaczął śpiewać. Słowa były niezrozumiałe, a melodia modulowana przez alkohol, ale stanowczo był to śpiew i dobiegał spod podłogi.

Rocky wzruszył ramionami, kiedy Sacharissa spojrzała na niego pytająco.

— Może te mole bawią się w kulki?

— To musi być jakiś dozorca, prawda? Może lepiej, no wiesz, damy znać, że tu byliśmy? — denerwowała się Sacharissa. — To by było nieuprzejme, tak sobie coś zabrać i uciec.

Podeszła do zielonych drzwi ukrytych obok schodów. Otworzyła je. Na chwilę śpiew zabrzmiał głośniej, ale urwał się, kiedy zawołała w ciemność:

— Przepraszam…

Po chwili dobiegła odpowiedź:

— Halo! Co u was? Bo u mnie w porządku.

— To tylko… no, ja. William mówił, że mogę? Zaprezentowała tę tezę jak pytanie, tonem kogoś, kto przeprasza włamywacza za to, że go przyłapał.

— Pan Naftalinowy Nochal? Juhuu! — odezwał się głos z ciemności u stóp schodów.

— Czy… nic panu nie jest?

— Nie mogę sięgnąć… to te… hahaha… te łańcuchy… hahaha.

— Czy jest pan chory?

— Nie, całkiem zdrowy, tylko zaliczyłem o parę za dużo.

— Parę czego za dużo? — zdziwiła się Sacharissa, wychowana wśród dobrych manier.

— Jak im… te rzeczy, co się w nich trzyma picie… baryłki?

— Pan jest pijany!

— Zgadza się! To jest to słowo. Pijany jak… no takie coś… drewniane takie… hahahaha…

Brzęknęło szkło.

Słabe światło latarni ukazało coś, co wyglądało jak piwniczka na wino, ale jakiś człowiek siedział zgarbiony na ławie pod ścianą, a długi łańcuch prowadził od jego kostki do pierścienia wmurowanego w podłogę.

— Jest pan… więźniem? — spytała Sacharissa.

— Ahaha. Zaczęła schodzić.

— Długo pan tu siedzi?

— Lata.

— Lata?

— Mam dużo lat. — Człowiek podniósł butelkę i przyjrzał się jej uważnie. — Rok Naprawiającego Wielbłąda… to był wściekle dobry rok. A ten tutaj… Rok Przesuniętego Szczura… następny wściekle dobry rok. Wściekle dobre lata, co do jednego. Ale przydałoby się coś przegryźć.

Wiedza Sacharissy o winach sięgała akurat tak daleko, by zdawała sobie sprawę, że Chateau Maison to wino bardzo popularne. Ale ludzi nie trzeba zakuwać w łańcuchy, żeby mogli pić wino, nawet to z Efebu, które przykleja kieliszek do stołu.

Podeszła bliżej i światło latarni padło na twarz więźnia. Była wykrzywiona w pijackim uśmiechu, ale też bardzo łatwo rozpoznawalna. Widywała ją codziennie na monetach.

— Ehm… Rocky… — Obejrzała się. — Rocky, możesz tu przyjść na chwilę?

Drzwi odskoczyły i troll dotarł szybko na sam dół. Niestety, przede wszystkim dlatego, że się stoczył.

Na szczycie schodów pojawił się pan Tulipan. Rozmasowal dłoń.

— To pan Kichacz! — Charlie wzniósł butelkę. — Cały zespół na miejscu! Hura!

Rocky wstał, kołysząc się nieco. Pan Tulipan zszedł wolno po schodach, po drodze wyrywając belkę futryny. Troll uniósł pięści w klasycznej pozycji boksera, ale pan Tulipan nie dbał o takie subtelności i przyłożył mu w głowę kawałem starego drewna. Rocky zwalił się jak ścięty.

Dopiero wtedy potężny mężczyzna spróbował skupić swe wirujące oczy na Sacharissie.

— Kim ty jesteś, do …onego demona?

— Jak pan śmie kląć na mnie! — rzekła oburzona. — Jak pan śmie przeklinać w obecności damy? To go zaskoczyło.

— Przecież nie klnę, do …onego licha!

— Zaraz! Już wcześniej pana widziałam! Pan jest tą… Wiedziałam, że nie jest pan prawdziwą dziewicą! — zawołała Sacharissa tryumfalnie.

Szczęknęła kusza. Pewne niezbyt głośne dźwięki niosą się wyraźnie i mają pokaźną energię.

— Istnieją myśli zbyt okropne, by je rozważać — oświadczył chudy mężczyzna, przyglądający się jej ze szczytu schodów, ponad pistoletową kuszą. — Co tu robisz, paniusiu?

— A pan był bratem Szpilą! Nie macie tu żadnego prawa! Ja mam klucz!

Niektóre obszary umysłu Sacharissy, zajmujące się takimi zjawiskami jak śmierć czy zgroza, sygnalizowały jej, że powinna ich teraz wysłuchać. Ale jako fragmenty Sacharissy, czyniły to w sposób dystyngowany, więc je zignorowała.

— Klucz? — Brat Szpila ruszył schodami w dół. Kusza wciąż mierzyła w dziewczynę. Nawet w swym obecnym stanie umysłu Szpila wiedział, jak się celuje. — A kto ci dał ten klucz?

— Proszę się do mnie nie zbliżać! Proszę nawet nie próbować do mnie podchodzić! Jeśli pan się zbliży, ja… ja to zapiszę!

— Tak? No cóż, całkiem przypadkiem wiem, że słowa nie ranią — odparł pan Szpila. — Słyszałem już wiele…

Przerwał, wykrzywił się i przez chwilę wyglądał, jakby miał opaść na kolana. Wyprostował się jednak i znów popatrzył na Sacharissę.

— Pójdziesz z nami. I nie mów, że będziesz krzyczeć, bo jesteśmy tu całkiem sami, a ja… słyszałem… już… wiele… krzyków.

I znowu miał uczucie, że się wyczerpuje, ale jeszcze raz nad sobą zapanował. Sacharissa patrzyła ze zgrozą na rozkołysaną kuszę. Te części jej umysłu, które jako środek wspomagający przetrwanie sugerowały milczenie, w końcu przebiły się na czoło.

— Co z tymi dwoma? — spytał pan Tulipan. — Załatwimy ich od razu?

— Zakuj ich i zostaw.

— Ale zawsze…

— Zostaw ich!

— Na pewno dobrze się pan czuje? — upewnił się pan Tulipan.

— Nie! Wcale nie! Niech pan ich po prostu zostawi, dobrze? Nie mamy czasu!

— Mamy mnóstwo…

— Ja nie. — Pan Szpila podszedł do Sacharissy. — Kto ci dał ten klucz?

— Nie mam zamiaru…

— Chcesz, żeby pan Tulipan pożegnał naszych pijanych przyjaciół?

W swej szumiącej głowie, przy dość marnym pojęciu, jak powinno się załatwiać sprawy w uniwersum moralnym, pan Szpila uważał, że tak będzie dobrze. W końcu ich cienie będą podążały za panem Tulipanem, nie za nim.

— Ten dom należy do lorda de Worde, a jego syn dał mi klucz!

— oświadczyła tryumfująco Sacharissa. — Właśnie! Spotkaliście go w naszym biurze! Teraz wiecie, w co się wpakowaliście.

Pan Szpila popatrzył na nią.

— Mam zamiar to sprawdzić — oznajmił po chwili. — Nie próbuj uciekać. Nie krzycz. Idź normalnie, a wszystko… — Zawahał się.

— Chciałem powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale to przecież bzdura…

* * *

Marsz z ekipą po ulicach trwał długo. Świat był dla nich nieustającym teatrem, galerią sztuki, halą koncertową, restauracją i spluwaczką. A poza tym żaden członek owej ekipy nawet nie marzył o dotarciu gdziekolwiek w linii prostej.

Pudel Trixiebell trzymał się jak najbliżej środka grupy. Po Głębokim Gnacie nie było nawet śladu. William zaproponował, że sam poniesie Wufflesa, albowiem w pewnym sensie uważał, że jest jego właścicielem. A przynajmniej jego kawałka, wartego sto dolarów. Było to sto dolarów, których nie miał, ale co tam… Samo jutrzejsze wydanie pozwoli zebrać tę sumę. A ktokolwiek szuka teraz psa, z pewnością nie spróbuje zaatakować na ulicy, w biały dzień. Co prawda dzień był raczej szary — chmury jak poduszki zasnuły niebo, opadająca mgła napotykała opary unoszące się z rzeki. Światło odpływało zewsząd.