Kwestor usiłował od stóp do głów zmierzyć krasnoluda surowym wzrokiem, choć wobec krasnoludów nie była to skuteczna taktyka zastraszania. Od stóp do głów mierzą tak niewiele, że brakuje miejsca na odpowiednią surowość.
— Doprawdy? — rzekł. — Jakże…
Przesunął wzrokiem po papierze.
I nagle wytrzeszczył oczy.
— Ale to przecież… kiedy mówiłem… Dopiero co powiedziałem… Skąd wiedzieliście, co powiem… Znaczy, moje własne słowa… — jąkał się.
— Oczywiście brak im justyfikacji — zauważył Dobrogór.
William zostawił ich samych. Kamienia się domyślił — nawet rytownicy używali do pracy dużego płaskiego kamienia. I widział, jak krasnoludy wyciągają kartki papieru z metalowych liter, więc to również miało sens. No i słowa kwestora naprawdę nie miały żadnej justyfikacji. Przecież metal nie ma duszy.
Spojrzał ponad głową krasnoluda, który pilnie składał litery w metalowej ramce; krótkie palce przesuwały się od jednej do drugiej przegródki na leżącej przed nim wielkiej tacy czcionek. Duże litery u góry, małe na dole. Można było nawet się domyślić, co składa krasnolud, obserwując tylko ruchy jego dłoni nad tacą.
— Z-a-r-a-b-i-a-j-$-$-$-W-e-W-o-l-n-y-m-C-z-a-s… — wymruczał.
Pojawiła się pewność. Zerknął na karty przybrudzonego papieru obok tacy — pokrywało je wąskie, spiczaste pismo, identyfikujące piszącego jako kogoś o skłonnościach analnoretentywnych i słabym uchwycie.
Żadne muchy nie siadały na G.S.P. Dibblerze. Pobierałby od nich czynsz.
Niemal podświadomie William sięgnął po notes, polizał ołówek i starannie zapisał własnym stenograficznym pismem:
„Niezwkłe scny rzgrły s w Mcie po Uruchomniu Mszyny Drukarskiej p bar Pd Kubłem prz G. Dobrogóra, krsld, c wbudzło wlk zainterswanie wśrd ogółu, w tym ptntatów handlwych”.
Przerwał. Rozmowa na drugim końcu sali stawała się wyraźnie bardziej pojednawcza.
— Ile za tysiąc? — upewnił się kwestor.
— Nawet taniej przy dużych zamówieniach — zapewnił Dobrogór. — Ale niski nakład to też żaden problem.
Twarz kwestora promieniała — jak u kogoś, kto zajmuje się liczbami i właśnie widzi, że pewna wielka i niewygodna liczba w najbliższej przyszłości stanie się o wiele mniejsza, a wobec takich argumentów filozofia nie ma wielkich szans. Na obliczu Dobrogóra widoczny był radosny grymas kogoś, kto wymyślił, jak zmienić ołów w jeszcze więcej złota.
— Cóż, naturalnie tak poważny kontrakt wymaga osobistej ratyfikacji nadrektora — uprzedził kwestor. — Ale mogę zapewnić, że bardzo uważnie słucha wszystkiego, co mu powiem.
— Nie mam żadnych wątpliwości, wasza lordowska mość — odparł z satysfakcją Dobrogór.
— Aha, przy okazji — dodał kwestor. — Czy wydajecie u siebie Doroczny Bankiet?
— O tak. Stanowczo — zapewnił krasnolud.
— Kiedy?
— A kiedy by panu pasowało?
William notował: „Dże intrsy prwdopodobn z Pewną Instytucją Edukacyjną w Mcie”, po czym, jako że był uczciwy z natury, dodał: „jak słszmy”.
Całkiem dobrze mu szło. Ledwie dziś rano wysłał jeden list, a już miał ważną notatkę do następnego…
…tyle że, oczywiście, klienci nie spodziewają się następnego przez jeszcze prawie miesiąc. I miał przeczucie, że wtedy nikogo nie będzie to specjalnie interesowało. Z drugiej strony, jeśli im o tym nie opowie, ktoś na pewno będzie narzekał. Miał już taki kłopot z deszczem psów na ulicy Kopalni Melasy w zeszłym roku, a przecież on nawet się nie zdarzył.
Ale nawet jeśli krasnoludy ułożą list naprawdę wielkimi czcionkami, jedna wiadomość nie wystarczy.
Niech to…
Musi trochę się pokręcić i znaleźć coś jeszcze.
Nagły impuls kazał mu podejść do kwestora, który zbierał się już do wyjścia.
— Bardzo przepraszam — powiedział.
Kwestor, który był w znakomitym nastroju, żartobliwie uniósł brew.
— Hmm? Pan de Worde, prawda?
— Tak, proszę pana. Ja…
— Niestety, na uniwersytecie sami wszystko zapisujemy.
— Chcę pana zapytać, co pan sądzi o tej machinie drukarskiej pana Dobrogóra — wyjaśnił William.
— A czemu?
— No… bo chciałbym wiedzieć. I chciałbym zapisać to w moim liście z nowinami. Wie pan, poglądy jednego z czołowych przedstawicieli thaumaturgicznej instytucji Ankh-Morpork…
— Tak? — Kwestor się zawahał. — To ten liścik, który wysyła pan do księżnej Quirmu, diuka Sto Helit i tym podobnych osób, tak?
— Tak, proszę pana — potwierdził William. Magowie byli strasznymi snobami.
— Hm… w takim razie… Może pan napisać, że powiedziałem, że to krok we właściwym kierunku, który… no… z radością powitają wszyscy ludzie postępowi i który wepchnie miasto przemocą w Wiek Nietoperza. — Patrzył czujnie, jak William notuje jego słowa. — A nazywam się dr A.A. Dinwiddie, dr mag. (7 st.), dr thaum., bak. ok., mgr num., lic. wr. Dinwiddie przez o.
— Tak, doktorze Dinwiddie. Tylko że… Wiek Nietoperza już prawie się kończy. Czy nie wolałby pan, żeby miasto zostało raczej przemocą z niego wypchnięte?
— W istocie.
William zapisał to. Nie rozumiał, dlaczego pewne obiekty zawsze wpycha się przemocą. Nikt jakoś nie miał ochoty, by — przykładowo — prowadzić je delikatnie za rękę.
— I mam nadzieję, że prześle mi pan kopię, kiedy już się ukaże, naturalnie — dodał kwestor.
— Tak, doktorze Dinwiddie.
— I gdyby chciał pan jeszcze o cokolwiek spytać w dowolnej chwili, proszę się nie krępować.
— Dziękuję panu. Ale zawsze sądziłem, że Niewidoczny Uniwersytet jest przeciwny użyciu ruchomej czcionki…
— Och, sądzę, że już najwyższy czas, byśmy podjęli ekscytujące wyzwania, jakie stawia przed nami Wiek Nietoperza.
— My… Ale to ten, który niedługo mamy opuścić…
— Więc już najwyższy czas, żebyśmy je podjęli, prawda?
— Słuszna uwaga, proszę pana.
— A teraz muszę lecieć — powiedział kwestor. — Tylko że mi nie wolno.
Lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, trącił kałamarz z atramentem. Pływały w nim kawałki lodu. — Nie masz tu nawet porządnego ognia? — zdziwił się Hughnon Ridcully, najwyższy kapłan Ślepego Io i nieoficjalny rzecznik warstw religijnych miasta. — Przyznaję, sam nie lubię duchoty, ale tutaj można zamarznąć.
— Rześko, w samej rzeczy — zgodził się lord Vetinari. — To dziwne, ale lód nie jest taki ciemny jak reszta atramentu. Jak pan sądzi, wasza wielebność, dlaczego tak się dzieje?
— Pewnie z powodu nauki — odparł lekceważąco Hughnon. Jak jego magiczny brat, nadrektor Mustrum, kapłan nie lubił się kłopotać pytaniami w oczywisty sposób głupimi. I magia, i bogowie wymagali ludzi solidnych i rozsądnych. Bracia Ridcully byli solidni jak skały. I pod pewnymi względami równie rozsądni.
— No cóż… O czym mówiliśmy?
— Musisz to powstrzymać, Havelocku. Znasz przecież… porozumienie.
Vetinari wydawał się skupiony na obserwacji atramentu.
— Muszę, wasza wielebność? — zapytał spokojnie, nie podnosząc głowy.
— Wiesz, dlaczego wszyscy jesteśmy przeciwni ruchomej czcionce.
— Proszę mi jeszcze raz przypomnieć… Coś podobnego, podskakuje na powierzchni…
Hughnon westchnął.
— Słowa są zbyt ważne, żeby powierzać je maszynom. Jak wiesz, nie mamy nic przeciwko grawerom. Nie mamy nic przeciwko słowom należycie utrwalonym. Ale słowa, które można rozłożyć i wykorzystać do zbudowania innych słów… to po prostu niebezpieczne. I sądziłem, że ty również nie wspierasz tych pomysłów…