Próbował wymyślić jakiś tytuł. Z tym często miał kłopoty. Tyle trzeba było przekazać, a on nie potrafił jeszcze ująć ogromnej złożoności świata w mniej niż sześciu słowach. Sacharissie wychodziło to lepiej, gdyż traktowała słowa jako zestawy liter, które można składać razem w dowolny sposób. Jej najlepszy tytuł dotyczył tekstu o jakimś nudnym konflikcie międzygildiowym, i w pojedynczej kolumnie wyglądał tak:
WGLĄD
W SZOK
ZAMĘTU
WŚRÓD
GILDII
William nie był przyzwyczajony do oceniania słów jedynie pod względem długości, podczas gdy ona nauczyła się tego przez dwa dni. Już teraz musiał jej nakazać, aby przestała mówić na Vetinariego BOSS MIASTA. Technicznie było to poprawne określenie — jeśli człowiek spędził trochę czasu ze słownikiem, mógł natrafić na ten termin, no i słowa mieściły się w jednej kolumnie, ale sam ich widok sprawiał, że William czuł się całkiem zagubiony.
To właśnie zamyślenie pozwoliło mu wejść do hali prasy, z idącą za nim ekipą, i niczego nie zauważyć, dopóki nie zobaczył min krasnoludów.
— Aha… Nasz pisarz. — Pan Szpila wyszedł naprzód. — Proszę zamknąć drzwi, panie Tulipanie.
Pan Tulipan jedną ręką zatrzasnął drzwi. Drugą zasłaniał usta Sacharissy. Przewróciła oczami, patrząc na Williama.
— I przyniosłeś nam pieska — ucieszył się pan Szpila. Wuffles zawarczał na niego. William się cofnął.
— Zaraz tu będzie straż — ostrzegł. Wuffles warczał coraz głośniej.
— Teraz już się tym nie przejmuję — odparł pan Szpila. — Nie z tym, co wiem. Nie z tym, kogo znam. Gdzie jest ten przeklęty wampir?
— Nie wiem! Nie siedzi z nami cały czas!
— Doprawdy? W takim razie coś ci powiem… — Pistoletowa kusza pana Szpili znieruchomiała o kilka cali od twarzy Williama. — Jeśli nie zjawi się tutaj w ciągu dwóch minut…
Wuffles wyrwał się z rąk Williama. Szczekanie zmieniło się w gorączkowy jazgot oszalałego z wściekłości małego psa. Szpila cofnął się gwałtownie i uniósł rękę, zasłaniając twarz. Kusza wystrzeliła. Strzała trafiła w lampę wiszącą nad prasą. Lampa eksplodowała.
Chlusnął deszcz płonącej oliwy. Spadał na metalowe czcionki, na stare konie na biegunach i na krasnoludy.
Pan Tulipan puścił Sacharissę, by pomóc koledze. W powolnym tańcu pędzących wydarzeń Sacharissa zakręciła się i mocno, twardo uderzyła z obrotu kolanem w miejsce, które sprawiało, że pasternak wydawał się bardzo zabawnym warzywem.
William chwycił ją, kiedy przebiegała obok, i wypchnął na zimne powietrze. Kiedy zdołał wrócić, przeciskając się przez uciekającą ekipę — która na ogień reagowała w taki sam instynktowny sposób, jak na wodę i mydło — znalazł się w hali zasypanej płonącymi odłamkami. Krasnoludy walczyły z ogniem wśród śmieci. Krasnoludy walczyły z ogniem we własnych brodach. Kilka zbliżało się do pana Tulipana, który upadł na kolana, podparł się rękami i wymiotował. A pan Szpila kręcił się w kółko i usiłował strącić Wufflesa, który — wciąż warcząc — zdołał wbić mu zęby w ramię, aż do kości.
William złożył dłonie w trąbkę.
— Uciekać wszyscy! Puszki!
Jeden czy dwa krasnoludy usłyszały go i rozejrzały się po półkach zastawionych starymi puszkami z farbą — właśnie w chwili, gdy z pierwszej odstrzeliło wieko.
Puszki były naprawdę stare, właściwie była to raczej rdza utrzymywana w całości chemicznym szlamem. Kilka następnych zaczęło się palić.
Pan Szpila tańczył po hali, próbując strącić z ramienia rozwścieczonego psa.
— Zabierzcie ode mnie tę przeklętą bestię! — krzyczał.
— Zostaw tego …onego psa, mój …ony surdut się pali! — wołał pan Tulipan, gasząc własny rękaw.
Puszka czegoś, co kiedyś było emalią, wystartowała z płomieni, zawirowała z wyciem i eksplodowała nad prasą.
William złapał Dobrogóra za rękę.
— Mówiłem, żeby wyjść!
— Moja prasa! Pali się!
— Lepiej ona niż my! Uciekamy!
Mówi się, że krasnoludy bardziej dbają o takie rzeczy, jak złoto czy żelazo niż o ludzi, ponieważ na świecie istnieją tylko ograniczone rezerwy złota i żelaza, gdy tymczasem wydaje się, że gdziekolwiek spojrzeć, ludzi jest wszędzie coraz więcej i więcej. Mówią tak najczęściej ludzie typu pana Windlinga.
Ale ludzie bardzo mocno przejmują się rzeczami. Bez rzeczy są tylko sprytniejszymi zwierzętami.
Drukarze zebrali się całą grupą przy drzwiach, z toporami w rękach. Z wnętrza wypadały kłęby duszącego brązowego dymu. Płomienie strzelały wokół dachu. Kilka jego fragmentów wykrzywiło się i runęło.
Nagle przez drzwi wytoczyła się dymiąca kula. Trzy krasnoludy, które się na nią zamachnęły, o mało co nie trafiły siebie nawzajem.
To był Wuffles. Kępki sierści tliły się jeszcze, ale oczy mu błyszczały. Wciąż warczał i poszczekiwał.
Pozwolił Williamowi się podnieść. Odwrócił się i skierował na drzwi tryumfujące spojrzenie. Zastrzygł uszami.
— Czyli to już koniec — uznała Sacharissa.
— Mogli się wydostać tylnymi drzwiami — zauważył Dobrogór. — Boddony, weź paru chłopców i sprawdźcie, co?
— Dzielny pies — stwierdził William.
— „Zuch” byłby lepszy — oświadczyła Sacharissa. — Ma tylko cztery litery. Będzie lepiej wyglądać w pojedynczej kolumnie. Chociaż nie… „Dzielny” też pasuje, bo wtedy dostaniemy:
DZIELNY PIES
POGRYZŁ
BANDYTÓW
…chociaż ostatnia linia powinna być trochę mocniejsza. — Chciałbym umieć tak myśleć tytułami — westchnął William i zadrżał.
W piwnicy było chłodno i wilgotno.
Pan Szpila powlókł się do kąta i zgasił iskry na garniturze.
— To …ona pułapka — jęknął pan Tulipan.
— Co z tego? To przecież kamień — odparł Szpila. — Kamienna podłoga, kamienne ściany, kamienny sufit. Kamień się nie pali, nie? Posiedzimy tu sobie w spokoju i chłodzie, przeczekamy.
Przez chwilę pan Tulipan nasłuchiwał trzasku ognia w górze. Czerwone i żółte plamy tańczyły na podłodze pod klapą piwnicy.
— Nie podoba mi się ta …ona sytuacja — oświadczył.
— Bywało gorzej.
— Nie podoba mi się!
— Tylko spokojnie. Wyjdziemy z tego. Nie po to się urodziłem, żeby się usmażyć.
Płomienie szalały wokół prasy. Kilka spóźnionych puszek zawirowało wśród żaru, rozpylając płonące kropelki. Ogień był żółtobiały w sercu żaru, a teraz objął metalowe formy zawierające skład.
Srebrne kulki pojawiły się wokół ołowianych, czarnych od tuszu klocków. Litery poruszyły się, osiadły, popłynęły. Przez chwilę same słowa pływały po roztopionym metalu, niewinne słowa jak „prawda”, „ci” i „pozwoli”, potem i one zniknęły. Z rozżarzonej do czerwoności prasy, spomiędzy drewnianych skrzynek, rzędów i kolumn czcionek, a nawet ze stosów starannie ułożonego metalu popłynęły wąskie strumyczki. Spotykały się, zlewały, rozprzestrzeniały… I wkrótce podłoga zmieniła się w ruchome, falujące zwierciadło, w którym wierzchołkami w dół tańczyły pomarańczowe i żółte płomienie.