— I… bardzo mi przykro za wszystko — wymruczał.
Był zagubiony w świecie mroku i nie miał ziemniaka przy sobie.
…lichtarze… były zrobione ze złota, setki lat temu… mieli tylko ziemniaki do jedzenia, wygrzebane spod śniegu, ale lichtarze były złote… i jakaś stara kobieta powiedziała:
— Wszystko dobrze się skończy, jeśli masz ziemniaka…
CZY JAKIKOLWIEK BÓG BYŁ WSPOMINANY PRZY PANU W DOWOLNEJ CHWILI?
— Nie…
NIECH TO… WOLAŁBYM, ŻEBY NIE ZRZUCALI NA MNIE TEGO RODZAJU DECYZJI. Śmierć westchnął. WIERZY PAN, ALE W NIC KONKRETNEGO.
Pan Tulipan stał z pochyloną głową. Kolejne wspomnienia przesączały się jak krew pod zamkniętymi drzwiami. Klamka szczękała, a zamek nie trzymał.
Śmierć skinął na niego.
PRZYNAJMNIEJ MA PAN SWOJEGO ZIEMNIAKA, JAK WIDZĘ.
Pan Tulipan sięgnął dłonią do szyi. Na końcu rzemienia wisiało tam coś pomarszczonego i twardego, otoczonego widmowym lśnieniem.
— Myślałem, że mi go zabrał! — Twarz rozjaśniła mu się nadzieją.
NO CÓŻ… NIGDY NIE WIADOMO, KIEDY POJAWI SIĘ ZIEMNIAK
— Czyli wszystko będzie dobrze? A JAK PAN MYŚLI?
Pan Tulipan przełknął nerwowo ślinę. Kłamstwa nie żyły tu długo. A pod drzwiami przeciskały się teraz nowe wspomnienia, krwawe i mściwe.
— Myślę, że trzeba czegoś więcej niż tylko ziemniaka — powiedział.
A JEST PANU PRZYKRO ZA WSZYSTKO?
Nieużywane części mózgu pana Tulipana, które wyłączyły się już dawno temu, a może nigdy się nie włączały, teraz weszły do gry.
— Skąd mogę wiedzieć?
Śmierć machnął ręką w powietrzu. Wzdłuż zakreślonego kościstymi palcami łuku pojawił się rząd klepsydr.
JAK ROZUMIEM, JEST PAN KONESEREM, PANIE TULIPANIE. NA SWÓJ SKROMNY SPOSÓB I JA NIM JESTEM.
Śmierć wybrał jedną klepsydrę i podniósł ją wyżej. Wokół pojawiły się obrazy — jasne, ale nierzeczywiste jak cień.
— Co to takiego? — zapytał Tulipan.
ŻYCIA, PANIE TULIPANIE. PO PROSTU ŻYCIA. NIE SAME ARCYDZIEŁA, TO JASNE, CZĘSTO DOŚĆ NAIWNIE WYKORZYSTUJĄCE EMOCJE I DZIAŁANIA, ALE JEDNAK PEŁNE CIEKAWOSTEK, NIESPODZIANEK, A KAŻDE NA SWÓJ SPOSÓB BĘDĄCE DZIEŁEM PEWNEGO GENIUSZU. I BEZ WĄTPIENIA… POCIĄGAJĄCE DLA KOLEKCJONERA. Śmierć wybrał inną klepsydrę, a pan Tulipan próbował się cofnąć. TAK. BARDZO POCIĄGAJĄCE. PONIEWAŻ, GDYBYM MIAŁ ZNALEŹĆ JAKIEŚ SŁOWO, BY OPISAĆ TE KONKRETNE ŻYWOTY, PANIE TULIPANIE, TO SŁOWO BRZMIAŁOBY „KRÓTSZE”.
Wybrał następną klepsydrę.
ACH… NUGGA VELSKI. NIE PAMIĘTA GO PAN, OCZYWIŚCIE. BYŁ PO PROSTU CZŁOWIEKIEM, KTÓRY WSZEDŁ DO SWOJEJ DOŚĆ PRYMITYWNEJ CHATY W NIEODPOWIEDNIEJ CHWILI, A PAN JEST OSOBĄ ZAPRACOWANĄ I TRUDNO SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻEBY PAMIĘTAŁ PAN KAŻDEGO. PROSZĘ ZWRÓCIĆ UWAGĘ NA UMYSŁ, BŁYSKOTLIWY UMYSŁ, KTÓRY W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH MÓGŁBY ZMIENIĆ ŚWIAT, SKAZANY JEDNAK, BY URODZIĆ SIĘ W MIEJSCU I CZASIE, W KTÓRYCH ŻYCIE JEST TYLKO CODZIENNĄ, BEZNADZIEJNĄ HARÓWKĄ. MIMO TO W SWOJEJ MALEŃKIEJ WIOSCE, AŻ DO DNIA, KIEDY ODKRYŁ PANA, KRADNĄCEGO MU PŁASZCZ, STARAŁ SIĘ JAK MÓGŁ…
Pan Tulipan uniósł drżącą dłoń.
— Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE, TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
— Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM. NIE… TO, CO WIDZIMY TERAZ, PANIE TULIPANIE, JEST PAŃSKIM ŻYCIEM, KTÓRE PRZESUWA SIĘ PRZED OCZAMI INNYCH…
Zanim zjawiły się golemy, wszystko już się skończyło. Pożar był gwałtowny, ale krótki. Ogień wygasł, ponieważ nie pozostało już nic, co mógłby spalić. Tłum gapiów, który zawsze pojawiał się przy pożarze, rozproszył się aż do następnego. Uznano, że ten akurat nie zasługiwał na wysoką ocenę, skoro nikt nie zginął.
Ściany ciągle jeszcze stały. Połowa blaszanego dachu się zapadła. Zaczął padać mokry śnieg, płatki syczały na gorącym kamieniu, kiedy William ostrożnie przesuwał się wśród szczątków.
— Da się naprawić? — zapytał idącego za nim Dobrogóra.
— Nie ma szans. Może główną ramę. Ocalimy, ile się da.
— Przykro mi…
— Nie twoja wina. — Krasnolud kopnął dymiącą puszkę. — I spójrzmy na to z lepszej strony: wciąż jesteśmy winni Harry’emu Królowi kupę pieniędzy.
— Nie przypominaj mi…
— Nie muszę. On ci sam przypomni. Właściwie nam obu. William owinął rękę marynarką i odepchnął na bok fragment dachu.
— Biurka ciągle tu stoją!
— Ogień bywa czasem zabawny — oświadczył chmurnie Dobrogór. — Zresztą dach pewnie je osłonił.
— Są na wpół zwęglone, ale wciąż można ich używać!
— No to świetnie, wszystko się dobrze skończyło — stwierdził krasnolud tonem opadającym posępnie. — Na kiedy chcecie następne wydanie?
— Patrzcie, kolec… I nawet są na nim ledwie nadpalone kawałki papieru.
— W życiu trafiają się czasem nieoczekiwane skarby — uzna! Dobrogór. — Nie, panienko, raczej nie powinnaś tu wchodzić.
Ostatnie zdanie było skierowane do Sacharissy, która wybierała ostrożnie drogę między dymiącymi zgliszczami.
— Tutaj pracuję — odparła. — Możecie naprawić prasę?
— Nie! Jest… załatwiona! To już złom. Nie mamy prasy, nie mamy czcionek i nie mamy metalu! Czy wy oboje w ogóle mnie słyszycie?
— No dobrze, w takim razie musimy zdobyć nową prasę — oświadczyła spokojnie Sacharissa.
— Nawet jakaś stara i rozsypana kosztowałaby pewnie z tysiąc dolarów. Słuchajcie, wszystko skończone! Nic już nam nie zostało!
— Mam trochę oszczędności. — Sacharissa zepchnęła odpadki z blatu biurka. — Może uda nam się zdobyć jedną z tych małych pras ręcznych i ruszyć na niej…
— Mam dług — rzekł William. — Ale chyba mógłbym się zadłużyć na jeszcze kilkaset dolarów.
— Myślicie, że dałoby się pracować, gdybyśmy naciągnęli na dach jakąś derkę, czy powinniśmy się przenieść gdzie indziej? — zapytała Sacharissa.
— Nie chcę się przeprowadzać — powiedział William. — Parę dni pracy i jakoś doprowadzimy to do porządku.
Dobrogór zwinął dłonie przy ustach.
— Haa-looo! To woła rozsądek! Nie mamy pieniędzy!
— Chociaż trudno się będzie tutaj rozwinąć — zmartwiła się Sacharissa.
— W jakim sensie?
— Magazyny… — Mokre płatki śniegu osiadały dziewczynie na włosach. Krasnoludy krążyły wokół* zajęte beznadziejną akcją ratunkową. — Tak, wiem, że papier jest ważny, ale prasa często nie ma co robić, a jestem pewna, że byłby rynek na coś w rodzaju, no… magazynu dla dam…
— Prasa nie ma co robić? — powtórzył Dobrogór. — Nie ma żadnej prasy!
— O czym? — zainteresował się William, kompletnie ignorując krasnoluda.
— No… o modzie. Obrazki kobiet, które noszą nowe suknie. Robótki na drutach. Takie rzeczy. Tylko mi nie tłumacz, że to nudne. Ludzie kupią coś takiego.
— Suknie? Druty?
— Ludzie interesują się takimi rzeczami.
— Nie zachwyca mnie ten pomysł — przyznał William. — Równie dobrze moglibyśmy wydawać magazyn tylko dla mężczyzn.
— Czemu nie? A co byś w nim drukował?
— Och, jeszcze nie wiem. Artykuły o drinkach. Obrazki kobiet, które nie noszą… W każdym razie potrzebujemy więcej ludzi, żeby to wszystko pisali.
— Przepraszam… — spróbował znowu Dobrogór.
— Mnóstwo ludzi umie pisać dostatecznie dobrze dla takich pism — zapewniła Sacharissa. — Gdyby to było takie trudne, my też byśmy nie dali rady.