— Fakt.
— Jest też inny magazyn, który dobrze się sprzeda… Za plecami Sacharissy runął na ziemię fragment prasy.
— Halo! Halo! — wołał Dobrogór. — Wiem, że otwieram i zamykam usta! Czy wydobywa się jakiś dźwięk?
— Koty — oświadczyła dziewczyna. — Wiele osób kocha koty. Obrazki kotów. Opowieści o kotach. Zastanawiałam się nad tym. Moglibyśmy go nazwać „Kompletne koty”.
— Jako uzupełnienie „Kompletnych dam” i „Kompletnych mężczyzn”? „Kompletnego szydełkowania”? „Kompletnych ciast”?
— Myślałam, żeby go nazwać „Damy przyjaciel domu”, ale twój tytuł też nieźle brzmi — przyznała Sacharissa. — Brzmienie… owszem. A teraz następna sprawa. W mieście żyje mnóstwo krasnoludów. Moglibyśmy stworzyć dla nich magazyn. Na przykład… Co nowoczesny krasnolud nosi w tym sezonie?
— Kolczugę i skórę — odparł Dobrogór, nagle zmieszany. — Zaraz, o czym wy w ogóle mówicie? To zawsze jest kolczuga i skóra!
Sacharissa nie zwracała na niego uwagi. Dobrogór zrozumiał, że ona i William znaleźli się we własnym prywatnym świecie, który nie ma już nic wspólnego z rzeczywistym.
— Ale wydaje mi się, że to marnotrawstwo — stwierdził William. — Znaczy: marnotrawstwo słów.
— Dlaczego? Zawsze jest ich dosyć. — Sacharissa delikatnie poklepała go po policzku. — Myślisz, że piszesz słowa, które przetrwają po wieczne czasy? Nic podobnego. Ta jest azeta… słowa, które przetrwają dzień. Może tydzień.
— A potem sieje wyrzuca.
— Może kilka się utrzyma. W ludzkich umysłach.
— Nie tam azeta kończy swój żywot — westchnął William. — Raczej po odwrotnej stronie.
— A czego się spodziewałeś? To nie są książki. To… słowa, które pojawiają się i znikają. Nie martw się.
— Jest pewien kłopot. — Tak?
— Nie mamy dość pieniędzy na nową prasę. Nasza siedziba właśnie spłonęła. Wypadliśmy z interesu. Wszystko skończone. Rozumiesz?
Sacharissa spuściła głowę.
— Tak — przyznała z pokorą. — Ale miałam nadzieję, że ty nie.
— A byliśmy tak blisko… — William wyjął notes. — Tak blisko… Mogliśmy to wydrukować. Mam już praktycznie wszystkie szczegóły. Teraz mogę tylko oddać to Vimesowi…
— Gdzie jest ołów?
William spojrzał ponad zniszczoną halą. Boddony kucnął przy dymiącej prasie i próbował pod nią zajrzeć.
— Nie ma nawet śladu po ołowiu — powiedział.
— Gdzieś musi być — oświadczył Dobrogór. — Doświadczenie mówi mi, że dwadzieścia ton ołowiu nie znika sobie ot tak.
— Roztopił się — uznał Boddony. — Zostało parę kleksów na podłodze…
— Piwnica — domyślił się Dobrogór. — Pomóżcie. Chwycił poczerniały drąg.
— Zaraz, ja pomogę — zgłosił się William, omijając przypalone biurko. — W końcu i tak nie mam nic lepszego do roboty…
Chwycił mocno zwęglone drzewo i pociągnął…
Pan Szpila wynurzył się z otworu niby władca demonów. Spowity dymem wrzeszczał wciąż tę samą niezrozumiałą, wrzaskliwą frazę. Wynurzał się i wynurzał, szerokim wymachem odtrącił na bok Dobrogóra, a potem zacisnął dłonie na szyi Williama… A wciąż ten jeden wyskok pchał go w górę.
William upadł do tyłu. Wylądował na biurku i poczuł ostry ból, gdy jakiś odłamek przebił mu rękę. Ale nie warto było myśleć o bólu, który już nastąpił — ból nadchodzący przesłaniał najbliższą przyszłość. Oblicze napastnika było oddalone ledwie o cale, szeroko otwarte oczy spoglądały poprzez Williama na coś przerażającego. Ale palce mocno ściskały go za szyję.
William nigdy nie pomyślałby nawet o użyciu porównania tak banalnego jak „uchwyt niczym imadło”, ale gdy świadomość stała się tunelem o czerwonych ścianach, wewnętrzny redaktor oświadczył: tak, to by właśnie pasowało, czysto mechaniczny nacisk, który…
Oczy zrobiły zeza. Wrzask się urwał. Napastnik zatoczył się w bok, zgięty wpół.
I kiedy William uniósł głowę, zobaczył odstępującą Sacharissę.
Redaktor poderwał się w jego głowie, patrząc na niego, jak patrzy na nią. Kopnęła człowieka w… no wiesz. To wpływ tych wszystkich zabawnych warzyw. Na pewno.
I musiał zdobyć historię…
William poderwał się na nogi i zamachał gorączkowo do krasnoludów, które zbliżały się z toporami w dłoniach.
— Czekajcie! Czekajcie! Słuchaj no, eee, ty… bracie Szpilo…
Skrzywił się, czując ból w ramieniu. Ze zgrozą odkrył wystające mu z rękawa marynarki groźne ostrze kolca.
Pan Szpila usiłował skupić wzrok na walczącym z własnym ramieniem chłopcu, ale nie pozwalały mu cienie. W tej chwili nie był już pewien, czy nadal żyje. Ależ… tak! To jest to! Na pewno jest martwy! Dym, krzyczący ludzie, głosy szepczące mu do ucha… to jakieś piekło, ale — aha! — miał bilet powrotny…
Zdołał się wyprostować. Wyłowił spod koszuli ziemniaka zmarłego pana Tulipana.
— Mam swój ziemniak — oświadczył z dumą. — I będzie dobrze, jasne?
William patrzył na poczerniałą od dymu twarz o przekrwionych oczach, na jej przerażający wyraz tryumfu, i wreszcie na zwisający z rzemyka pomarszczony ziemniak. Kontakt z rzeczywistością miał teraz niemal równie słaby jak pan Szpila, więc człowiek pokazujący mu ziemniaka mógł znaczyć tylko jedno.
— Ehm… nie jest zbyt zabawny — powiedział i skrzywił się, szarpiąc za kolec.
Ostatnie schematy myślowe pana Szpili się rozpadły. Puścił ziemniaka i ruchem, który nie miał nic wspólnego z namysłem, a wszystko z instynktem, wyrwał spod surduta długi sztylet. Stojąca przed nim postać rozpływała się i zmieniała w kolejny cień pośród tak wielu… Pchnął szaleńczo.
William wyrwał metal z ramienia, ręka poleciała do przodu…
I to, w obecnej chwili, było wszystkim, co zobaczył pan Szpila.
Płatki śniegu syczały na nielicznych tlących się jeszcze kawałkach drewna.
William wpatrywał się w twarz pełną zdumienia, na powoli gasnące w oczach światło. Napastnik osunął się na ziemię, mocno ściskając palcami ziemniaka.
— Och… — odezwała się w oddali Sacharissa. — Przekłułeś go… Krew kapała Williamowi z rękawa.
— Ja… tego… Chyba przydałby mi się bandaż. Lód nie powinien był gorący, to wiedział, ale szok wypełniał mu żyły płonącym zimnem. Pocił się lodem.
Sacharissa podbiegła, oddzierając rękaw bluzki.
— Chyba nie jest aż tak źle… — William próbował się cofnąć. — Mam wrażenie, że to jedna z takich… entuzjastycznych ran.
— Co zię tu działo?
William spojrzał na krew na swoim ręku, a potem na Ottona stojącego na stosie gruzu. Wampir miał zdumiony wyraz twarzy i kilka pakunków w rękach.
— Vychodzę na chvilę, żeby dokupić kvasy, i nagle cały lokal… Och, ojej…
Dobrogór szybko wyjął z kieszeni kamerton i brzęknął nim o swój hełm.
— Szybko, chłopcy! — Zamachał kamertonem w górze. — „Do naszej misji przyjdź”…
Inne krasnoludy przyłączyły się do pieśni. Otto spokojnie machnął ręką.
— Nie, całkiem nad sobą panuję, ale dziękuję mimo vszystko. Viemy przecież, o co tu chodzi, pravda? To był tłum, pravda? Zavsze przychodzi tłum, vcześniej czy później. Dostali mojego przyjaciela Borysa. Pokazyvał im czarną vstążeczkę, ale oni tylko zię śmiali…
— Wydaje mi się, że chodziło im o nas wszystkich — oświadczył William. — Ale i tak żałuję, że nie miałem okazji zadać mu kilku pytań…