— …uuiii… nyippies ma osobowość. A osobowość się liczy. Zresztą precedensy prawne…
— To Slant! — zawołał Boddony. — Ten prawnik!
— Co mam zrobić z klejnotami? — przypomniał się Dobrogór.
— …nyipnyip… mogę dodać do waszego honorarium jeszcze pięć tysięcy dolarów w klejnotach… nyip… Chcę wiedzieć, kto mi wydaje te rozkazy… nyip… też nie zachowujcie się bezmyślnie. Moi… klienci mają dobrą pamięć i głębokie kieszenie…
Przerażony chochlik przeskakiwał fragmenty. William nacisnął klawisz oznaczony „Pauza”.
— Slant dał mu pieniądze — powiedział. — Slant mu płacił. Słyszeliście, jak wspominał o swoich klientach? Rozumiecie? Ten tutaj to jeden z ludzi, którzy napadli na Vetinariego! I mieli klucz do naszego domu?
— Nie możemy przecież zatrzymać tych pieniędzy! — oświadczyła Sacharissa.
William znowu przycisnął klawisz.
— …nyip… mówi się, że kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty…
— To przecież jasne, że… — zaczęła Sacharissa. Wcisnął klawisz.
— Uiidleuiidleuidle kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.
Wcisnął jeszcze raz.
— Uiidleuiidleuidle może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.
— Uiidleuiidleuidle świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty.
— Uiidleuiidleuidle prawda zdąży wciągnąć buty.
— Dobrze się czujesz, Williamie? — zaniepokoiła się Sacharissa, widząc, że stoi nieruchomo.
— Spóźniony szok — szepnął Dobrogór. — Czasami dopada ludzi w ten sposób.
— Panie Dobrogór — rzekł ostrym tonem William, wciąż odwrócony do nich plecami. — Mówił pan, że udałoby się zdobyć nową prasę.
— Mówiłem, że kosztują…
— …garść rubinów? Dobrogór rozprostował palce.
— Czyli one są nasze? — Tak!
— No cóż… Rano mógłbym kupić z dziesięć pras, ale to jednak nie to samo co kupowanie cukierków…
— Chcę za pół godziny zacząć druk. Otto, zrobisz mi obrazki nogi brata Szpili. Chcę wypowiedzi wszystkich, włącznie z Paskudnym Starym Ronem. I jeszcze obrazek Wufflesa, Otto. I chcę mieć prasę drukarską!
— Mówię przecież, nie zdobędę prasy w środku no… Podłoga zadygotała. Zgliszcza zaczęły się osypywać. Wszyscy spojrzeli ku oświetlonym oknom „SuperFaktów”. Sacharissa, która obserwowała Williama szeroko otwartymi oczami, oddychała tak gwałtownie, że Otto jęknął, odwrócił wzrok i zaczął gorączkowo nucić.
— Tam jest wasza prasa! — krzyknęła. — Musicie tylko ją wziąć!
— Owszem, ale kradzież jest… — zaczął krasnolud.
— Pożyczka — poprawił go William. — I połowa klejnotów jest wasza.
Gunilla rozszerzył nozdrza.
— Powiedzmy tyle… — zaczął bardzo głośno, po czym rzekł: — Naprawdę powiedziałeś „połowa”?
— Tak.
— No to bierzmy się do roboty, chłopcy.
Jeden z dozorców w „SuperFaktach” zapukał ostrożnie do drzwi Carneya.
— Tak, Causley? Czy Dibbler już się zjawił?
— Nie, proszę pana. Ale jakaś młoda dama chce się z pa nem widzieć. To ta panna Cripslock. — Dozorca wytarł ręce szmatą.
— Naprawdę? — Carney ucieszył się wyraźnie.
— Tak, proszę pana. Bardzo jest zdenerwowana. I ma ze sobą tego typa, de Worde’a.
Uśmiech Carneya nieco zbladł. Z wielką uciechą obserwował przez okno pożar, ale miał dość rozsądku, by nie wychodzić na ulicę. Słyszał, że krasnoludy są bardzo porywcze, a na pewno obwiniałyby jego. Tymczasem nie miał pojęcia, dlaczego ta szopa stanęła w ogniu. No ale w końcu można się było tego spodziewać.
— Czyli… czas na odrobinę pokory, co? — wymruczał na wpół do siebie.
— Naprawdę, proszę pana?
— Przyślij ich tutaj.
Usiadł wygodnie i przyjrzał się leżącej na biurku azecie. Niech demony porwą tego Dibblera! Najdziwniejsze było, że wszystkie historie, jakie pisał, przypominały te nędzne kiełbaski, które sprzedawał — człowiek widział, co to takiego, a jednak podążał aż do końca i wracał po więcej. Wymyślanie ich nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Dibbler miał talent. Pisał historię o jakimś wielkim potworze, którego widziano w sadzawce w Rajd Parku, a zaraz zgłaszało się pięciu czytelników przysięgających, że oni też go widzieli. Zwyczajni, normalni ludzie, jakich codziennie spotyka się na ulicy. Jak on to robił? Biurko Carneya zaścielały jego własne nieudane próby. Potrzebna jest jakaś szczególna wyobra…
— Och, Sacharissa — powiedział, wstając, kiedy wsunęła się do gabinetu. — Proszę, usiądź. Obawiam się, że nie mam krzesła dla twojego… przyjaciela. — Skinął Williamowi. — Czy mogę wyrazić współczucie z powodu pożaru?
— To pańskie biuro — odparł zimno William. — Może pan wyrażać wszystko, co pan zechce.
— Nie bądź taki, Williamie — upomniała go Sacharissa. — Właśnie z tego powodu, Ronnie, zjawiamy się u ciebie.
— Doprawdy? — Carney się uśmiechnął. — Byłaś trochę niemądrą dziewczynką, prawda?
— Tak, no bo… Wiesz, wszystkie nasze pieniądze… — Sacharissa pociągnęła nosem. — Prawdę mówiąc… nic nam nie zostało. A przecież… tak ciężko pracowaliśmy, tak ciężko, a teraz wszystko przepadło…
Zaczęła szlochać.
Ronnie Carney pochylił się przez biurko i poklepał ją po ręce.
— Czy mogę ci jakoś pomóc? — zapytał.
— Wiesz, miałam nadzieję… zastanawiałam się, czy… no, czy sądzisz, że byłoby możliwe… żebyś pozwolił nam skorzystać dzisiaj z jednej z twoich pras?
Carney wyprostował się nagle.
— Co takiego?! Oszalałaś?! Sacharissa wytarła nos chusteczką.
— Tak myślałam, że pewnie powiesz coś takiego — stwierdziła ze smutkiem.
Nieco udobruchany Carney znów się pochylił i pogładził jej dłoń.
— Pamiętam, jako dzieci bawiliśmy się razem… — zaczął.
— Nie sądzę, żeby to była zabawa. — Sacharissa zaczęła grzebać w swojej torebce. — Ty mnie goniłeś, a ja biłam cię po głowie drewnianą krową. Ach, tutaj jest…
Odrzuciła torebkę, wstała i wymierzyła prosto w wydawcę jedną ze sprężynowych kusz zmarłego pana Szpili.
— Pozwól nam skorzystać z twojej „onej” prasy, bo jak nie, to zestrzelę ci tę „oną” głowę z „onego” karku! — wrzasnęła. — Chyba tak powinno się to mówić, prawda?
— Nie ośmielisz się pociągnąć za spust! — powiedział Carney, kuląc się w fotelu.
— To była śliczna krówka, a któregoś dnia walnęłam cię tak mocno, że odłamałam jej nogę — powiedziała Sacharissa rozmarzonym głosem.
Carney spojrzał błagalnie na Williama.
— Czy mógłby pan jakoś przemówić jej do rozsądku?
— Chcemy tylko na jakąś godzinę wypożyczyć pańską prasę, panie Carney — oświadczył William. Sacharissa mierzyła rurą kuszy prosto w nos Carneya; na twarzy miała niepokojąco dziwny uśmiech. — Potem sobie pójdziemy.
— Co chcecie zrobić? — zapytał Carney chrapliwie.
— No więc przede wszystkim zamierzam pana związać — odparł William.
— Nie! Zawołam dozorców!
— Myślę, że… są chwilowo zajęci — oświadczyła Sacharissa.
Carney przez chwilę nasłuchiwał. Na dole panowała niezwykła cisza.