Выбрать главу

William urwał. Ostatnie litery ze stukiem trafiły na miejsca.

— Zobaczmy, jak to na razie wygląda.

Dobrogór pokrył skład farbą, ułożył na nim kartkę papieru i ręcznie przejechał wałkiem. Bez słowa podał wydruk Sacharissie.

— Jesteś tego pewien, Williamie? — spytała.

— Tak.

— Chodzi mi, wiesz, o pewne fragmenty… Jesteś pewien, że to prawda?

— Jestem pewien, że to codziennikarstwo.

— A to niby co ma znaczyć?

— To znaczy, że w tej chwili jest to dostatecznie prawdziwe.

— Ale czy znasz nazwiska tych ludzi? William się zawahał.

— Panie Dobrogór, można wstawić dodatkowy akapit w dowolnym miejscu tekstu?

— Żaden problem.

— Dobrze. No więc proszę złożyć: „«Puls» może poinformować, że zabójców wynajęła grupa wpływowych obywateli, kierowana przez”… „«Puls» może poinformować”… — Nabrał tchu. — Od początku: „Spiskowcami, jak ustalił «Puls», dowodził”… — Pokręcił głową. — „Dowody wskazują”… Hm… „Dowody, jak ustalił «Puls», wskazują”… „Wszelkie dowody, jakie zebrał «Puls»„…jakie zgromadził”…

Umilkł.

— Czy to będzie długi akapit? — spytał Dobrogór. William patrzył żałośnie na wilgotny druk.

— Nie. To chyba wszystko. Na tym skończymy. Dołóż linijkę mówiącą, że „Puls” będzie pomagał straży w śledztwie.

— Dlaczego? — zdziwił się Gunilla. — Przecież jesteśmy niewinni…

— Zrób to, proszę. — William zmiął próbny druk w kulkę, rzucił ją na blat i powlókł się do prasy.

Sacharissa znalazła go po kilku minutach. Hala drukarni zawsze ma sporo zakątków i kryjówek, używanych najczęściej przez tych, których obowiązki wymagają czasem, by zniknęli i mogli w spokoju zapalić. William siedział na stosie papieru i patrzył w pustkę.

— Czy chciałbyś o czymś porozmawiać? — zaproponowała.

— Nie.

— Wiesz, kim są ci spiskowcy?

— Nie.

— A czy prawdziwe byłoby stwierdzenie, że podejrzewasz, kim są spiskowcy?

Rzucił jej gniewne spojrzenie.

— Próbujesz na mnie codziennikarstwa?

— Czyli mam go próbować na wszystkich pozostałych, tak? Ale nie na tobie?

Usiadła obok. William z roztargnieniem wcisnął klawisz De-Terminarza.

— Uiidluidl prawda zdąży wciągnąć buty…

— Twoje stosunki z ojcem nie są najlepsze, praw… — zaczęła Sacharissa.

— Co ja mam teraz zrobić? — przerwał jej William. — To jego ulubione powiedzonko. Mówi, że dowodzi, jak naiwni są ludzie. Ci zabójcy dysponowali naszym domem. On siedzi w tym po uszy!

— Może po prostu wyświadczył komuś przysługę…

— Gdy mój ojciec się w coś angażuje, to on jest przywódcą — oświadczył spokojnie William. — Jeśli tego nie wiesz, to w ogóle nie znasz de Worde’ów. Nie przystępujemy do żadnego zespołu, w którym nie możemy być kapitanami.

— Ale to byłoby trochę niemądre, przyznasz, pozwolić im korzystać z własnego domu…

— Nie, tylko bardzo aroganckie. Widzisz, my zawsze byliśmy uprzywilejowani. Przywilej oznacza po prostu „własne prawo”. Dokładnie tyle. On zwyczajnie nie wierzy, że zwykłe prawa jego też dotyczą. Nie wierzy, że mogą go dotykać, a jeśli spróbują, będzie krzyczał, aż dadzą spokój. Taka jest tradycja de Worde’ów i dobrze sobie w niej radzimy. Krzyczeć na ludzi, robić po swojemu, ignorować reguły. To metoda de Worde’ów. Aż do mnie, najwyraźniej.

Sacharissa bardzo się pilnowała, by nie zmieniać wyrazu twarzy.

— I tego się nie spodziewałem — dokończył William, obracając w dłoniach pudełko.

— Mówiłeś, że chcesz dotrzeć do prawdy…

— Tak, ale nie do tego! Ja… musiałem gdzieś się pomylić. Na pewno. Musiałem. Nawet mój ojciec nie może być aż tak… aż tak głupi. Muszę odkryć, co naprawdę się dzieje.

— Nie masz chyba zamiaru się z nim spotykać? — spytała Sacharissa.

— Owszem. Do tej pory na pewno już wie, że wszystko skończone.

— Więc przynajmniej zabierz kogoś ze sobą!

— Nie! — burknął William. — Posłuchaj, ty nie wiesz, jacy są przyjaciele mojego ojca. Są wychowywani do wydawania rozkazów. Wiedzą, że stoją po właściwej stronie, ponieważ jeśli oni tam stoją, to jest właściwa z definicji. A kiedy czują się zagrożeni, przypominają walczących na gołe pięści, tyle że nigdy nie zdejmują rękawiczek. To zbiry. Zbiry i dręczyciele, dręczyciele najgorszego rodzaju, bo nie są tchórzami i jeśli ktoś im się postawi, biją jeszcze mocniej. Dorastali w świecie, gdzie jeśli ktoś sprawiał za dużo kłopotów, mogli go… zniknąć. Myślisz, że Mroki to niedobra dzielnica? W takim razie nie masz pojęcia, co się dzieje przy alei Parkowej! A mój ojciec to jeden z najgorszych. Ale jesteśmy rodziną. I… troszczymy się o rodzinę. Dlatego nic mi nie grozi. Zostań tu i pomóż im wydać azetę, dobrze? Połowa prawdy jest lepsza niż nic — dodał z goryczą.

— Co zię tu działo? — zapytał Otto.

Podszedł do Sacharissy, kiedy William gwałtownie wymaszerował z hali.

— Och, on… on poszedł się zobaczyć z ojcem. — Sacharissa wciąż była trochę oszołomiona. — A ojciec najwyraźniej nie jest miłym człowiekiem. Był bardzo… rozgorączkowany. Bardzo zdenerwowany.

— Przepraszam… — odezwał się ktoś.

Sacharissa obejrzała się, ale za nią nie było nikogo. Niewidzialny mówca westchnął.

— Nie. Tu, na dole — powiedział.

Sacharissa spojrzała na zdeformowanego różowego pudla.

— Nie ma co owijać w fawełnę — stwierdził. — Tak, tak, psy nie mówią. Trafiliście fezfłędnie, frawo. Więc może macie jakieś niezwykłe siły psychiczne. I uznajemy sprawę za załatwioną. Trudno mi fyło nie usłyszeć, fo słuchałem. Chłopak pakuje się w kłopoty, tak? Potrafię wyczuć kłopoty…

— Czy jesteś kimś v rodzaju vilkołaka? — zapytał Otto.

— Tak, pewno, przy każdej pełni księżyca rofię się strasznie zarośnięty — odpowiedział pies lekceważąco. — Wyofraźcie sobie, jak to wpływa na moje życie towarzyskie. A teraz słuchajcie…

— Ale przecież psy nie mówią… — zaczęła Sacharissa.

— Wielcy fogowie… — westchnął Gaspode. — A czy ja powiedziałem, że mówię?

— No, może nie wprost…

— Właśnie. Wspaniała rzecz, ta fenomenologia. Teraz do rzeczy. Właśnie zofaczyłem, jak wychodzi moje sto dolarów, a chciał — fym widzieć, że wracają. Jasne? Lord de Worde jest najpaskudniejszym typem, jakiego tylko można spotkać w mieście.

— Znasz arystokratów? — zdziwiła się Sacharissa.

— Kot też może patrzeć na króla, nie? To legalne.

— Chyba tak…

— No więc dla psów to też ofowiązuje. Musi, jeśli ofowiązuje dla tych przefrzydłych kiciusiów. Znam wszystkich. Poważnie. Lord de Worde kiedyś posyłał kamerdynera, żefy wykładał zatrute mięso dla ulicznych psów.

— Ale chyba nie zrobi krzywdy Williamowi… Prawda?

— Nie lufie się zakładać — odparł Gaspode. — Ale gdyfy zrofił, to jak, nadal dostanę te sto dolarów?

— Nie volno nam odstąpić od niego w takiej chvili — oświadczył Otto. — Lubię Villiama. Nie vychovano go na miłego człovieka, ale napravdę zię stara, a nie ma nawet kakao i vspólnych śpievów do pomocy. Trudno jest postępovać vbrev vłasnej naturze. Musimy… mu pomóc.

* * *