Śmierć odstawił ostatnią klepsydrę z powrotem w powietrze, gdzie rozpłynęła się z wolna.
I JAK? — zapytał. CZY TO NIE BYŁO CIEKAWE? CO DALEJ, PANIE TULIPANIE? JEST PAN GOTÓW ODEJŚĆ?
Pan Tulipan siedział na zimnym piasku i wpatrywał się w pustkę.
PANIE TULIPANIE… — powtórzył Śmierć. Wiatr szarpał jego szatę, aż powiewała niczym długa wstęga ciemności.
— Ja… Musi mi być naprawdę przykro?
O TAK TO TAKIE PROSTE SŁOWO. ALE TUTAJ… TUTAJ MA ZNACZENIE. MA… SUBSTANCJĘ.
— Tak, wiem. — Pan Tulipan uniósł głowę. Oczy miał zaczerwienione, twarz opuchniętą. — Tak myślę… żeby naprawdę żałować, trzeba nieźle się do tego przymierzyć.
TAK.
— No więc… ile mam czasu?
CAŁY CZAS ŚWIATA.
— Tak… może tyle mi wystarczy. Może wtedy nie będzie już …onego świata, żeby do niego wracać.
WYDAJE MI SIĘ, ŻE TO NIE DZIAŁA W TEN SPOSÓB. JAK ROZUMIEM, REINKARNACJA MOŻE NASTĄPIĆ W DOWOLNYM OKRESIE. KTO POWIEDZIAŁ, ŻE ŻYWOTY MUSZĄ NASTĘPOWAĆ SEKWENCYJNIE?
— Mówisz… że mogę żyć, zanim się urodziłem?
TAK.
— Może mógłbym siebie odszukać i zabić — mruknął pan Tulipan, patrząc na piasek.
NIE, PONIEWAŻ NIE BĘDZIE PAN WIEDZIAŁ. I MOŻE PAN PROWADZIĆ CAŁKIEM INNE ŻYCIE.
— Dobrze…
Śmierć poklepał pana Tulipana po ramieniu, które drgnęło pod jego dotknięciem.
TERAZ PANA ZOSTAWIĘ…
— Niezła ta twoja kosa — pochwalił pan Tulipan, powoli i z wysiłkiem. — Te srebrne zdobienia to prawdziwe mistrzostwo, nie ma co…
DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. A TERAZ NAPRAWDĘ MUSZĘ JUŻ IŚĆ. ALE BĘDĘ CZASEM TĘDY PRZECHODZIŁ. MOJE DRZWI, dodał, ZAWSZE SĄ OTWARTE.
Odszedł. Przygarbiona sylwetka zniknęła w mroku, ale pojawiła się nowa, biegnąca szaleńczo po niezupełnie piasku.
Wymachiwała ziemniakiem na sznurku. Zatrzymała się na widok Śmierci, a potem — ku tegoż Śmierci zdumieniu — obejrzała się za siebie. Większość ludzi, stając twarzą w twarz ze Śmiercią, przestaje się martwić o cokolwiek, co znajdowało się za nimi.
— Czy ktoś mnie goni? Widzisz kogoś?
NO… NIE. A SPODZIEWAŁ SIĘ PAN KOGOŚ?
— No to świetnie. Nikogo, tak? Świetnie. — Pan Szpila wyprostował ramiona. — No tak. Ha! Patrz, mam swojego ziemniaka!
Śmierć mrugnął błękitem i wyjął spod szaty klepsydrę.
PAN SZPILA? ACH, TEN DRUGI. NO WIĘC JA SIĘ PANA SPODZIEWAŁEM.
— Tak, to ja. Mam ziemniaka, widzisz, i bardzo mi przykro z powodu wszystkiego! — Pan Szpila był teraz całkiem spokojny. W górach szaleństwa często trafiają się niewielkie płaskowyże normalności.
Śmierć spoglądał na jego uśmiechniętą obłąkańczo twarz.
JEST PANU BARDZO PRZYKRO?
— O tak!
ZA WSZYSTKO?
— Tak.
W TEJ CHWILI? W TYM MIEJSCU? OŚWIADCZA PAN, ŻE JEST PANU PRZYKRO?
— Zgadza się. Załapałeś. Niegłupi jesteś. Więc jeśli tylko mi pokażesz, jak wrócić…
MOŻE CHCIAŁBY PAN TO JESZCZE PRZEMYŚLEĆ?
— Żadnych dyskusji. Chcę tego, co mi się należy — odparł pan Szpila. — Mam swojego ziemniaka. Popatrz.
WIDZĘ.
Śmierć sięgnął pod szatę i wyjął coś, co wyglądało jak jego miniaturowa kopia. Tyle że — jak zauważył pan Szpila — spod małego kaptura wystawała szczurza czaszka.
Śmierć uśmiechnął się.
PROSZĘ SIĘ PRZYWITAĆ Z MOIM MAŁYM PRZYJACIELEM, powiedział.
Śmierć Szczurów sięgnął kościstą łapką i porwał rzemyk.
— Hej…
NIE NALEŻY CAŁEGO ZAUFANIA POKŁADAĆ W ROŚLINACH BULWIASTYCH. PEWNE RZECZY CZASEM NIE SĄ TAKIE, JAKIE SIĘ WYDAJĄ, oznajmił Śmierć. JEDNAKŻE NIKT MI NIE ZARZUCI, ŻE NIE PRZESTRZEGAM PRAW. Pstryknął palcami. WRACAJ WIĘC TAM, GDZIE POWINIENEŚ…
Wokół zamigotało niebieskie światło, po czym zdumiony pan Szpila zniknął.
Śmierć westchnął i pokręcił głową.
TEN PIERWSZY… MIAŁ W SOBIE COŚ, CO MOGŁOBY BYĆ LEPSZE, stwierdził. ALE TEN… — Westchnął głębiej. KTO WIE, JAKIE ZŁO CZAI SIĘ W LUDZKICH SERCACH?
Śmierć Szczurów uniósł pyszczek znad ziemniaczanej uczty.
PIP, powiedział.
Śmierć machnął lekceważąco ręką.
NO TAK, PEWNIE, OCZYWIŚCIE, ŻE JA, powiedział. ZASTANAWIAŁEM SIĘ TYLKO, CZYJEST KTOŚ JESZCZE.
Przeskakując od bramy do bramy, William zdał sobie sprawę, że wybrał okrężną drogę. To dlatego, jak pewnie powiedziałby Otto, że wcale nie chciał dotrzeć do celu.
Burza przycichła nieco, choć kłujące kulki gradu wciąż odbijały się od jego kapelusza. O wiele większe kulki z pierwszego ataku wypełniały rynsztoki i zaścielały ulice. Wozy ślizgały się na nich, przechodnie kulili się pod ścianami.
Mimo emocji wyjął notes i zapisał: grd wkszy niż piki d golf? — i pomyślał, że trzeba będzie sprawdzić rozmiar piłki golfowej. Na wszelki wypadek. Jakaś część jego umysłu zaczynała rozumieć, że czytelnicy mogą przyjmować dość swobodną postawę w kwestii winy polityków, ale będą gorąco się spierać o rozmiary opadów.
Zatrzymał się na Mosiężnym Moście i ukrył pod osłoną jednego z wielkich hipopotamów. Grad spadał gęsto na powierzchnię rzeki z tysiącem cichych mlaśnięć.
Żywioł powoli się uspokajał.
Przez większą część życia Williama lord de Worde był odległą postacią, wyglądającą przez okno swego gabinetu o ścianach zastawionych nigdy nieczytanymi książkami. William stał wtedy pokornie na środku całych akrów drogiego, ale wytartego dywanu i słuchał… no, głównie zjadliwości, jak to teraz oceniał — poglądów pana Windlinga, ubranych w bardziej wyszukane słowa.
Najgorsze w tym, ale rzeczywiście najgorsze było to, że lord de Worde nigdy się nie mylił. W ogóle nie pojmował takiego położenia w relacji do swojej osobistej geografii. Ludzie prezentujący przeciwne poglądy musieli być zwyczajnie obłąkani, niebezpieczni, a możliwe, że w ogóle nie byli ludźmi. Nie dało się dyskutować z lordem de Worde. Dyskusja oznacza debatę, wymianę argumentów, perswazję przy użyciu rozumowania. Z ojcem Williama możliwa była jedynie wściekła kłótnia.
Lodowata woda ściekała z posągu i spływała Williamowi po szyi.
Lord de Worde używał słów z intonacją i głośnością, które sprawiały, że działały jak pięści. Sam jednak nigdy nie uciekał się do przemocy.
Od tego miał ludzi.
Następna kropla roztopionego gradu powędrowała po karku Williama w dół.
Przecież nawet jego ojciec nie może być aż tak głupi…
Zastanawiał się, czy nie powinien już teraz przekazać straży wszystkiego, czym dysponował. Ale cokolwiek ludzie mówią o Vimesie, w ostatecznym rozrachunku miał tylko garstkę ludzi i bardzo wielu wpływowych wrogów, pochodzących z rodów liczących sobie tysiące lat, a posiadających tyle honoru, ile można zaobserwować podczas walki psów.
Nie. Należał do de Worde’ów. Straż jest dla innych, którzy nie potrafią sami rozwiązywać swoich problemów. Zresztą co najgorszego może go spotkać?
Tak wiele różnych rzeczy, pomyślał, ruszając w dalszą drogę, że trudno zdecydować, która z nich jest najgorsza.
Pośrodku podłogi jarzyła się galaktyka świec. W skorodowanych lustrach wyglądały jak światła ławicy ryb głębinowych.
William przeszedł obok przewróconych foteli. Jeden stał prosto, za świecami.
— Ach… William — odezwał się fotel.
A potem lord de Worde wolno wysunął swą kościstą postać spomiędzy obitych skórą oparcia i poręczy, i stanął w świetle.