Kiedy przybywali kolejni stołownicy, panowało zwykłe powściągliwe milczenie. Większość lokatorów pani Arcanum nie odzywała się, jeśli nie miała czegoś do powiedzenia. Ale kiedy pan Mackleduff zajął miejsce, wyjął z kieszeni „Puls”.
— Nie mogłem dostać azety — powiedział. — Więc kupiłem tę drugą.
William odkaszlnąl.
— Piszą coś ciekawego?
Ze swego miejsca widział tytuł złożony grubymi, wielkimi literami:
PIES UGRYZŁ CZŁOWIEKA!
Stało się to nowiną dzięki niemu.
— No… Lord Vetinari wykręcił się ze wszystkiego — odparł pan Mackleduff.
— To było jasne, że mu się uda — stwierdził pan Prone. — Bardzo inteligentny człowiek, cokolwiek by o nim mówić.
— I jego psu nic się nie stało — dodał pan Mackleduff. William miał ochotę potrząsnąć nim ze złości, że tak wolno czyta.
— Jak miło — uznała pani Arcanum, nalewając herbaty.
— To wszystko? — zapytał William.
— Och, jest też dużo o polityce. Trochę to wszystko naciągane.
— Są dzisiaj jakieś dobre warzywa? — zapytał pan Cartwright. Pan Mackleduff starannie obejrzał kolejne strony.
— Nie — stwierdził.
— Moja firma rozważa, czy nie zaproponować temu człowiekowi od warzyw, że będziemy sprzedawali jego nasiona — wyjaśnił pan Cartwright. — Ludzie lubią takie rzeczy. — Pochwycił spojrzenie pani Arcanum. — Oczywiście jedynie te warzywa, które są odpowiednie w warunkach rodzinnych — dodał szybko.
— Owszem, zdrowo jest się czasem pośmiać — oświadczył z powagą pan Mackleduff.
Williamowi przemknęło przez głowę pytanie, czy pan Wintler potrafiłby wyhodować obsceniczny groszek. Na pewno by potrafił.
— Wydaje mi się, że to dość ważne — powiedział głośno — czy lord Vetinari jest niewinny.
— O tak, z pewnością… dla tych, którzy muszą się tym zajmować — zgodził się pan Mackleduff. — Ale nie bardzo widzę, czemu miałoby to nas dotyczyć.
— No przecież… — zaczął William.
Pani Arcanum przygładziła włosy.
— Zawsze uważałam, że lord Vetinari jest niezwykle przystojnym mężczyzną — powiedziała, po czym zrobiła zakłopotaną minę, kiedy wszyscy na nią spojrzeli. — To znaczy… jestem trochę zdziwiona, że nie ma lady Vetinari. Właściwie. Ehem.
— Och, wiecie przecież, co mówią — odezwał się pan Windling. Para rąk chwyciła go za klapy i szarpnęła tak, że twarzą znalazł się o kilka cali od twarzy Williama.
— Ja nie wiem, co mówią, panie Windling! — krzyknął William.
— Ale pan wie, co mówią, panie Windling! Może więc nam pan opowie, co mówią, panie Windling! A może zdradzi nam pan, kto panu to opowiedział, panie Windling?
— Panie de Worde! Doprawdy… — zawołała pani Arcanum. Pan Prone odsunął swoją grzankę w bezpieczne miejsce.
— Bardzo przepraszam, pani Arcanum — powiedział William, wciąż trzymając wyrywającego się Windlinga. — Ale chciałbym się dowiedzieć tego, co wszyscy wiedzą, i chciałbym się dowiedzieć, skąd to wiedzą. Panie Windling?
— Mówią, że on ma jakąś przyjaciółkę, która jest ważną osobą w Überwaldzie — wyjaśnił pan Windling. — I byłbym wdzięczny, gdyby mnie pan puścił!
— I to wszystko? Co w tym takiego złowrogiego? To zaprzyjaźniony kraj!
— No, niby… tak, ale mówią…
William cofnął ręce. Windling opadł na krzesło, ale William stał nadal i oddychał ciężko.
— No więc to ja napisałem ten artykuł w „Pulsie”! — oznajmił.
— I to, co tam jest napisane, ja mówię! Ja! Bo odkryłem pewne fakty, sprawdziłem te fakty, a ludzie, którzy często mówią „ony”, próbowali mnie zabić! Nie jestem bratem jakiegoś gościa, którego spotkaliście w pubie. Nie jestem jakąś głupią plotką, powtarzaną, żeby wywołać zamieszanie! Więc zapamiętajcie to, zanim spróbujecie tego „wszyscy wiedzą”! A za mniej więcej godzinę muszę iść do pałacu na spotkanie z komendantem Vimesem i tym, kto obecnie jest patrycjuszem, i jeszcze innymi ludźmi, żeby wyjaśnić całą sprawę! To nie będzie przyjemne, ale będę musiał to zrobić, bo chcę, żebyście dowiedzieli się tego, co ważne! Przepraszam za imbryk, pani Arcanum, na pewno da się go naprawić.
W zapadłej ciszy pan Prone sięgnął po azetę.
— Pan to napisał? — zapytał. — Tak!
— Boja… no… Myślałem, że mają do tego specjalnych ludzi… Wszyscy patrzyli na Williama.
— Nie ma żadnych „ich”. Jestem tylko ja i pewna młoda dama. My to wszystko piszemy!
— Ale… kto wam mówi, co zamieścić? Głowy znowu zwróciły się ku Williamowi.
— Zwyczajnie… decydujemy.
— Ehm… Czy to prawda z tymi wielkimi srebrzystymi dyskami porywającymi ludzi?
— Nie!
Ku zaskoczeniu Williama pan Cartwright naprawdę podniósł rękę.
— Słucham, panie Cartwright?
— Mam ważne pytanie, panie de Worde, skoro tyle pan wie o wszystkim…
— Tak?
— Zna pan adres tego człowieka od zabawnych warzyw?
William i Otto zjawili się w pałacu za pięć dziesiąta. Przy bramie zgromadził się niewielki tłumek.
Komendant Vimes stał na dziedzińcu i rozmawiał ze Slantem i kilkoma przywódcami gildii. Uśmiechnął się niewesoło na widok nowo przybyłych.
— Trochę się pan spóźnił, panie de Worde — powiedział. — Jestem za wcześnie.
— Chodzi mi o to, że spóźnił się pan na pewne wydarzenia. Pan Slant odchrząknął.
— Pan Scrope przysłał liścik — wyjaśnił. — Jak się zdaje, jest chory. William wyjął swój notes.
Przywódcy społeczności miejskiej skupili na nim spojrzenia. Zawahał się… ale po chwili niepewność się ulotniła.
Jestem de Worde, pomyślał. Nie ważcie się patrzeć na mnie z góry. Musicie tańczyć w rytmie „Pulsu”… Zatem… do dzieła.
— Podpisała to jego matka? — zapytał.
— Nie rozumiem, o co panu chodzi — odpowiedział prawnik, jednak część przywódców gildii odwróciła głowy.
— Więc jaki jest stan obecny? Nie mamy władcy?
— Na szczęście — rzekł pan Slant, który wyglądał jak człowiek strącony do osobistego piekła — lord Vetinari czuje się o wiele lepiej i spodziewa się, że jutro będzie mógł podjąć swoje obowiązki.
William zrobił notkę.
— Przepraszam, ale czy to dozwolone, żeby on to zapisywał? — zapytał lord Downey, przewodniczący Gildii Skrytobójców.
— Dozwolone od kogo? — spytał Vimes.
— Przez kogo — mruknął pod nosem William.
— No przecież on chyba nie może notować wszystkiego, prawda? — zdziwił się lord Downey. — Przypuśćmy, że zapisze coś, czego nie chcemy, żeby zapisał?
Vimes spojrzał Williamowi prosto w oczy.
— Żadne prawo tego nie zakazuje — oświadczył.
— Lord Vetinari zatem nie stanie przed sądem, lordzie Downey? — zapytał William, przez sekundę wytrzymując wzrok Vimesa.
Zaskoczony Downey zwrócił się do Slanta.
— Czy on może mnie o to pytać? Tak sobie znienacka zadać pytanie?
— Tak, wasza lordowska mość.
— A czyja muszę odpowiadać?
— W obecnych okolicznościach to dość naturalne pytanie, ale nie, wasza lordowska mość nie musi.
— Czy ma pan coś do przekazania mieszkańcom Ankh-Morpork? — zapytał słodko William.