— Mnóstwo.
— O tak, bez wątpienia będą — rzekł Patrycjusz.
A William zrozumiał, że Harry Król przeprowadzi swoją córkę między dłuższym szeregiem arystokracji niż zwykły hrabia. I chociaż w świecie pana Króla nie było wiele miejsca dla liter, liczyć potrafił doskonale. Pani Król wpadnie w radosną histerię z czystego biernego snobizmu.
— W zamian jednak — rzekł Vetinari — muszę prosić, żeby nie denerwował pan komendanta Vimesa. — Chrząknął lekko. — Bardziej, niż to konieczne.
— Na pewno jakoś razem pociągniemy, wasza lordowska mość. Vetinari uniósł brew.
— Mam nadzieję, że nie. Ciągnięcie razem to cel despotyzmu i tyranii. Ludzie wolni ciągną we wszystkie strony. — Uśmiechnął się. — To jedyny sposób, by osiągnąć postęp. To, i oczywiście pójście za pulsem nowych czasów. Życzę miłego dnia.
Skinął im głową i wyszedł.
— Dlaczego wszyscy jeszcze tu stoją? — spytał William, kiedy prysnął czar.
— Ehm… Nadal nie wiemy, co mamy robić — odpowiedziała bezradnie pani Tilly.
— Idźcie i szukajcie wiadomości, które ludzie chcieliby widzieć wydrukowane w azecie — odparła Sacharissa.
— I tych, których nie chcieliby widzieć wydrukowanych w azecie — dodał William.
— I interesujących wiadomości — dokończyła Sacharissa.
— Jak ta ulewa psów, która spadła parę miesięcy temu? — upewnił się 0’Biscuit.
— Dwa miesiące temu nie było żadnej ulewy psów! — warknął William.
— Ale…
— Jeden szczeniak to nie ulewa. Wypadł z okna. Słuchajcie, nie interesują nas opady zwierząt domowych, spontaniczne zapalenia ani porwania ludzi przez dziwne obiekty z nieba…
— Chyba że się wydarzą — uzupełniła Sacharissa.
— No tak, oczywiście, że nas interesują, jeśli się zdarzą. Ale dopóki nie, to nie. Jasne? Nowiny to niezwykłe rzeczy, które się zdarzają…
— I zwykłe rzeczy, które się zdarzają — dodała Sacharissa, mnąc sprawozdanie ze spotkania Ankhmorporskiego Klubu Zabawnych Warzyw.
— I zwykłe rzeczy, owszem — zgodził się William. — Ale nowiny to zwykle coś takiego, że ktoś nie chce, byście pisali o tym w azecie…
— Tylko że czasem to nie to — dodała znowu Sacharissa.
— Nowiny są… — zaczął William i urwał. Przyglądali się uprzejmie, jak stoi z otwartymi ustami i wzniesionym palcem. — Nowiny… — powtórzył. — Wszystko zależy. Ale poznacie je, kiedy je zobaczycie. Jasne? To dobrze. A teraz idźcie i poszukajcie jakichś.
— To było trochę raptowne — stwierdziła Sacharissa, kiedy nowi codziennikarze już wyszli.
— Wiesz, zastanawiałem się — odparł William. — Znaczy… ogólnie biorąc, mieliśmy niezłą zabawę z tą sprawą…
— …z ludźmi, którzy próbowali nas pozabijać, z tobą zamkniętym w więzieniu, z plagą psów, z pożarem redakcji, z tą twoją impertynencką rozmową z lordem Vetinarim…
— Tak, tak… więc czy to by naprawdę w czymś zaszkodziło, gdybyśmy, ty i ja, no wiesz… ty i ja… zrobili sobie wolne popołudnie? W końcu — dodał zakłopotany — nigdzie nie jest napisane, że musimy codziennie publikować numer. Prawda?
— Poza pierwszą stroną azety — przypomniała mu Sacharissa.
— Przecież nie można wierzyć we wszystko, co się przeczyta w azecie.
— Ale… No dobrze. Skończę tylko to sprawozdanie…
— Wiadomości, panie Williamie — oznajmił jeden z krasnoludów, zrzucając na biurko stos papierów.
William jęknął i zaczął je przeglądać. Dostał kilka próbnych sekarów z Lancre i Sto Lat — i już widział, że niedługo będzie się musiał wybrać za miasto i wyszkolić kilku prawdziwych… tak, reporterów nowin, ponieważ nie wróżył wspaniałej przyszłości tym sumiennym listom wiejskich sklepikarzy i oberżystów, którzy dostaną za nie pensa od linijki. W stosie było też kilka wiadomości dostarczonych gołębiami pocztowymi, od ludzi, którzy nie potrafili opanować nowej technologii.
— Na bogów — mruknął pod nosem. — Burmistrz Quirmu został uderzony przez meteoryt… znowu.
— Czy to możliwe? — zdziwiła się Sacharissa.
— Najwyraźniej. Wiadomość przysłał pan Pune z tamtejszego biura rady miejskiej. Rozsądny gość, bez specjalnej wyobraźni. Pisze, że tym razem zaczaił się na burmistrza w jakimś zaułku.
— Naprawdę? Kobieta, u której kupujemy pościel, ma syna, który na uniwersytecie wykłada Mściwą Astronomię.
— Da nam wypowiedź?
— Uśmiecha się do mnie, kiedy mnie widzi w sklepie — odparła stanowczo Sacharissa. — Da na pewno.
— No dobrze. Gdybyś mogła…
— Dzieńdoberek!
Przed biurkiem stanął pan Wintler. Trzymał tekturowe pudełko.
— No nie… — jęknął cicho William.
— Popatrzcie tylko na to — powiedział pan Wintler, człowiek, który nie zrozumiałby aluzji, choćby była nawinięta na ołowianą rurkę.
— Myślę, że mieliśmy już dość zabawnych wa… — zaczął William.
I urwał.
To, co rumiany mężczyzna wyjął z pudełka, okazało się sporym ziemniakiem. Dosyć guzowatym. William widywał już wcześniej guzowate ziemniaki. Mogły przypominać twarze, jeśli człowiek chciał się w ten sposób zabawiać — ale tutaj nie trzeba było sobie tej twarzy wyobrażać. Ten ziemniak miał twarz. Była utworzona z wypukłości i zagłębień, i oczek, ale wyglądała zupełnie jak ta, która całkiem niedawno wpatrywała się w niego obłąkańczo i próbowała go zabić. Pamiętał ją całkiem dobrze, ponieważ wciąż budził się czasem koło trzeciej nad ranem i widział ją przed sobą.
— Nie jest… właściwie… zabawny… — powiedziała Sacharissa, zerkając z ukosa na Williama.
— Zadziwiający, prawda? — spytał pan Wintler. — Nie przynosiłbym go, ale takie rzeczy zawsze bardzo was ciekawiły.
— Dzień bez rozdwojonego pasternaku jest jak dzień bez słońca, panie Wintler — stwierdziła słodkim głosem Sacharissa. — Williamie?
— Co? — William z wysiłkiem oderwał wzrok od ziemniaczanej głowy. — Czy tylko mnie się wydaje, czy wygląda… na zaskoczonego?
— Rzeczywiście tak wygląda — przyznała.
— Teraz go pan wykopał?
— Ależ nie — odparł pan Wintler. — Od miesięcy leżał w worku. To wykoleiło okultystyczny ciąg myślowy, który sunął z wolna przez głowę Williama. Ale… wszechświat to zabawne miejsce. Przyczyna i skutek, skutek i przyczyna… Chociaż raczej wyrwie sobie rękę, niż coś takiego zanotuje.
— Co pan z nim zrobi? — zapytał. — Ugotuje?
— Nie, na bogów! Ta odmiana jest zbyt mączna. Nie, z tego będą frytki.
— Frytki, tak? — Dziwne, ale wydawało się, że to właśnie odpowiednie rozwiązanie. — Tak. Tak, dobry pomysł. Niech się smaży, panie Wintler. Niech się smaży.
Wskazówki zegara się przesunęły.
Wrócił jeden z reporterów i zawiadomił, że wybuchła Gildia Alchemików — czy to się liczy jako nowina? Wezwano Ottona z jego krypty i wysłano, żeby zrobił obrazek. William skończył tekst o wczorajszych wydarzeniach i przekazał go krasnoludom. Ktoś zajrzał i poinformował, że na placu Sator zebrał się tłum, ponieważ kwestor (71) siedzi na dachu nad siódmym piętrem i wygląda na zdziwionego. Sacharissa, ostrożnie dzierżąc ołówek, wykreśliła wszystkie przymiotniki w sprawozdaniu z mityngu Ankhmorporskiego Towarzystwa Układania Kwiatów, redukując jego długość o połowę.
William wyszedł, żeby sprawdzić, o co chodzi z kwestorem (71), po czym napisał kilka krótkich akapitów. Magowie zachowujący się dziwacznie nie byli żadną nowiną. Magowie zachowujący się dziwacznie byli magami.