Выбрать главу

Wrzucił kartkę na tacę „Wychodzące” i spojrzał na prasę.

Była czarna, wielka i skomplikowana. Bez oczu, bez twarzy, bez życia… i patrzyła na niego.

Nie są potrzebne pradawne kamienie ofiarne, pomyślał. Vetinari nie miał racji…

Dotknął czoła. Siniec zniknął już dawno.

Naznaczyłaś mnie. No więc teraz cię wyczuwam…

— Wychodzimy — rzekł.

Sacharissa, wciąż zajęta, uniosła głowę.

— Co?

— Wychodzimy. Idziemy stąd. Już. Na spacer, na herbatę, na zakupy… Gdziekolwiek, byle nie tutaj. I nie dyskutuj, proszę. Włóż płaszcz. Teraz. Zanim nas zauważy. Zanim znajdzie sposób, żeby nas zatrzymać.

— O czym ty mówisz? Zdjął z wieszaka jej płaszcz.

— Nie ma czasu na wyjaśnienia.

Pozwoliła wyciągnąć się na ulicę. William odetchnął głęboko i uspokoił się.

— A teraz może zechcesz mi wytłumaczyć, o co tu chodzi? — spytała Sacharissa. — Mam tam cały stos roboty. Wiesz przecież.

— Wiem. Chodźmy. Prawdopodobnie nie odeszliśmy jeszcze dość daleko. Otworzyli nowy lokal z makaronami przy ulicy Wiązów. Wszyscy mówią, że całkiem niezły. Co ty na to?

— Ale przecież praca czeka!

— I co? Jutro też tam będzie, prawda? Zawahała się.

— No… godzina czy dwie pewnie bardzo nie zaszkodzą — przyznała.

— Właśnie. No to idziemy.

Dotarli już do skrzyżowania Wiązów i Kopalni Melasy, kiedy ich dopadło.

W głębi ulicy rozległy się krzyki. William odwrócił głowę, zobaczył pędzącą na oślep dwukółkę z browaru, zaprzężoną w cztery konie. Zobaczył kopyta wielkości talerzy, wyrzucające w górę błoto i lód. Zobaczył klamry na uprzęży, lśnienie, parę unoszącą się ze spoconych koni…

Odwrócił głowę w przeciwną stronę. Zobaczył staruszkę o dwóch laskach, przechodzącą przez ulicę, całkowicie nieświadomą pędzącej ku niej śmierci. Zobaczył szal, siwe włosy…

Coś przemknęło obok. Jakiś człowiek wygiął się w powietrzu, wylądował pośrodku ulicy, przetoczył się przez ramię, chwycił kobietę i skoczył…

Wóz przejechał obok w kłębach pary i błota. Zaprząg usiłował skręcić na skrzyżowaniu. Dwukółka z tyłu nie. Plątanina kopyt, koni, kół, śniegu i krzyków toczyła się dalej, wybijając szyby wystawowe kilku sklepów. Potem wóz zderzył się z kamiennym filarem i znieruchomiał.

Zgodnie z prawami fizyki i narracji ładunek nie znieruchomiał. Beczki zerwały powrozy, spadły na ulicę i toczyły się dalej. Kilka pękło, zalewając rynsztoki pianą. Inne, dudniąc i obijając się o siebie, stały się centrum uwagi wszystkich prawych obywateli potrafiących rozpoznać sto garnców piwa, które nagle nie są już niczyją własnością i pędzą ku wolności.

William i Sacharissa porozumieli się wzrokiem.

— W porządku. Ja załatwię tę historię, ty poszukaj Ottona. Powiedzieli to równocześnie, a potem patrzeli wyzywająco na siebie nawzajem.

— Dobrze, niech będzie — ustąpił William. — Znajdź jakiegoś dzieciaka i zapłać mu, żeby sprowadził Ottona. Ja pogadam z tym Dzielnym Strażnikiem, który porwał staruszkę w Bohaterskim Skoku. Ty załatwisz Wielki Trzask.

— Znajdę dzieciaka — zgodziła się Sacharissa, wyjmując własny notes. — Ale ty się zajmiesz wypadkiem i Beczkową Bonanzą, a ja porozmawiam z Siwowłosą Babcią. Zainteresowania osobiste, jasne?

— Dobra. Uratował ją kapitan Marchewa. Dopilnuj, żeby Otto zrobił obrazek, i zanotuj jego wiek.

— Oczywiście.

William ruszył w stronę tłumu otaczającego rozbity wóz. Wiele osób ścigało uciekające beczki. Czasami głośny wrzask sugerował, że ludzie spragnieni rzadko kiedy zdają sobie sprawę, jak trudno zatrzymać sto garnców piwa w toczącej się wielkiej dębowej beczce.

Starannie spisał z burty wozu nazwisko. Dwaj ludzie uspokajali konie, ale wydawało się, że nie mają nic wspólnego z rozwożeniem piwa. Byli po prostu ludźmi, którzy chcą pomóc spłoszonym koniom, zabrać je do domu i zadbać o ich samopoczucie. Jeśli wymaga to zafarbowania sporych obszarów sierści i przysięgania, że posiadają zwierzęta już od dwóch lat, to trudno.

Zbliżył się do przechodnia, który nie angażował się wyraźnie w żadną podejrzaną działalność.

— Ehem… — zaczął.

Ale wzrok obywatela wykrył już notes.

— Wszystko widziałem — powiedział obywatel. — Tak?

— To była stra-szna scena — zaczął mężczyzna, mówiąc w tempie dyktowania. — Ale straż-nik, wyzy-wając śmierć, rzucił się na ra-tu-nek starszej pani i zaslu-guje na medal.

— Naprawdę? — William notował gorączkowo. — A pan jest…

— Sa-muel Arblaster (43), kamie-niarz, Szory 11b.

— Ja też widziałam — odezwała się z naciskiem stojąca obok kobieta. — Pani Florrie Perry, jasnowłosa matka trójki dzieci z Sióstr Dolly. To była praw-dziwa tra-gedia.

William zaryzykował rzut oka na swój ołówek. Działał jak czarodziejska różdżka.

— Gdzie jest ikonografik? — Pani Perry rozejrzała się z nadzieją. — Jeszcze nie dotarł.

— Och… — Wyglądała na rozczarowaną. — Co za straszna historia, z tą biedną kobietą i wężem, prawda? Przypuszczam, że teraz robi tam obrazki.

— No… mam nadzieję, że nie — odparł William.

To było długie popołudnie. Jedna z beczek wtoczyła się do warsztatu fryzjera i eksplodowała. Pojawili się ludzie z browaru i wybuchła bitwa między nimi a kilkoma nowymi właścicielami beczek, którzy powoływali się na prawa ratowników. Jakiś przedsiębiorczy człowiek ustawił beczkę przy drodze i otworzył prowizoryczny pub. Dotarł Otto. Zrobił obrazki ratowników beczek. Zrobił obrazki bójki. Zrobił obrazki straży, która przybyła, by aresztować wszystkich stojących jeszcze na nogach. Zrobił obrazki siwowłosej staruszki i dumnego kapitana Marchewy oraz, w podnieceniu, obrazek własnego kciuka.

To była dobra historia. Pod każdym względem. William był już w połowie pisania swojego tekstu, z powrotem w „Pulsie”, kiedy sobie przypomni ił.

Patrzył, jak wszystko się dzieje. I sięgnął po swój notes. To była niepokojąca myśl, jak powiedział Sacharissie.

— I co? — zdziwiła się ze swojej strony biurka. — „Nieustraszony” razem czy osobno?

— Razem. Rozumiesz, nie próbowałem nawet nic zrobić. Pomyślałem: to jest Historia i muszę ją opowiedzieć.

— Zgadza się. — Sacharissa wciąż była pochylona nad własnym tekstem. — Prasa nas naciska.

— Ale to nie jest…

— Spójrz na to z innej strony. — Sięgnęła po czystą kartkę. — Niektórzy ludzie są bohaterami. A niektórzy piszą notatki.

— Owszem, ale to niezbyt…

Sacharissa uniosła głowę i uśmiechnęła się.

— Czasami są tą samą osobą — dodała.

Tym razem William skromnie spuścił głowę.

— Myślisz, że to rzeczywiście prawda? Wzruszyła ramionami.

— Rzeczywiście prawda? Kto wie. To przecież azeta, zgadza się? Wystarczy, że będzie prawdą do jutra.

William czuł, że robi się gorąco. Jej uśmiech był naprawdę atrakcyjny.

— Jesteś… pewna?

— O tak. Prawdziwe do jutra… to mi całkiem wystarczy.

Za jej plecami wielki czarny wampir prasy czekał na karmienie, na to, że ocknie się w ciemności nocy i dożyje do światła dnia. Rozcinał złożoności świata na krótkie historie. I zawsze był głodny.

Potrzebował też dwukolumnowego tekstu na drugą stronę, przypomniał sobie William.