— Doświadczenie mówi mi, że niemal wszystko prowadzi do kłopotów. Taka jest natura rzeczy. Jedyne, co możemy zrobić, to maszerować ku nim ze śpiewem na ustach.
Wstał.
— Mimo to złożę osobistą wizytę krasnoludom, o których mowa.
Wyciągnął rękę do dzwonka leżącego na biurku, znieruchomiał, po czym uśmiechnął się po raz kolejny i sięgnął do rury ze skóry i mosiądzu zwisającej na dwóch mosiężnych hakach. Ustnik był w kształcie smoka.
Gwizdnął w nią i powiedział:
— Panie Drumknott… Mój powóz poproszę.
— Czy mi się wydaje… — Ridcully zerknął nieufnie na tę nowo — modną rurę komunikacyjną — …czy rzeczywiście czuć tu jakiś okropny zapach?
Vetinari zajrzał pod biurko.
Pod biurkiem stał kosz. A w koszu coś, co na pierwszy rzut oka — a już na pewno na pierwsze pociągnięcie nosa — sprawiało wrażenie zdechłego psa. Cztery łapy sterczały wyciągnięte w powietrzu. Jedynie z rzadka lekkie puszczanie wiatrów sugerowało, że w psie trwa jakiś życiowy proces.
— To jego zęby — wyjaśnił lodowato Patrycjusz.
Pies Wuffles odwrócił się na brzuch i popatrzył na kapłana jednym wrogim czarnym okiem.
— Dobrze wygląda jak na psa w jego wieku — oświadczył Hughnon w rozpaczliwej próbie wspięcia się na opadającą nagle linę.
— Ileż to lat już sobie liczy?
— Szesnaście — odparł Patrycjusz. — W psich latach to ponad setka.
Wuffles z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej i warknął, uwalniając z kosza kłąb stęchłego fetoru.
— Bardzo zdrowy. — Hughnon starał się nie oddychać. — Jak na swój wiek, naturalnie. Przypuszczam, że do zapachu można się przyzwyczaić.
— Jakiego zapachu? — spytał Vetinari.
— Aha. Tak. Rzeczywiście.
Kiedy powóz lorda Vetinariego toczył się po topniejącej mazi w stronę ulicy Błyskotnej, jego pasażera mogłaby zaskoczyć wiadomość, że ktoś bardzo do niego podobny tkwi w pobliskiej piwnicy, przykuty łańcuchem do ściany.
Łańcuch był całkiem długi i umożliwiał swobodny dostęp do krzesła i stołu oraz do dziury w podłodze.
W tej chwili osobnik ów siedział przy stole. Po drugiej stronie miejsce zajął pan Szpila, pan Tulipan zaś opierał się groźnie o ścianę. Każda doświadczona osoba natychmiast by zrozumiała, że tutaj się odbywa zabawa w dobrego glinę i złego glinę, z tą drobną różnicą, że nie było żadnych glin. Był tylko na pozór nieskończony zapas pana Tulipana.
— A więc… Charlie, co na to powiesz? — spytał pan Szpila.
— To chyba nie jest wbrew prawu? — upewnił się człowiek nazwany imieniem „Charlie”.
Pan Szpila rozłożył ręce.
— Czym jest prawo. Charlie? To tylko słowa zapisane na papierze. Ale na pewno nie zrobisz nic złego.
Charlie niepewnie skinął głową.’
— Tylko że dziesięć tysięcy dolarów to nie są pieniądze, jakie się dostaje za nierobienie niczego złego — stwierdził. — Nie za powiedzenie paru słów.
— Ten oto pan Tulipan dostał kiedyś jeszcze więcej pieniędzy właśnie za powiedzenie paru słów, Charlie — uspokoił go pan Szpila.
— Tak jest. Powiedziałem „Dawać tu całą …oną gotówkę, bo załatwię dziewczynę” — wyjaśnił pan Tulipan.
— To było właściwe? — zdziwił się Charlie, który zdaniem pana Szpili miał silnie rozwinięte skłonności samobójcze.
— Tak, absolutnie właściwe w danych okolicznościach.
— No, może… Ale ludzie nieczęsto zarabiają takie pieniądze — niepokoił się samobójczy Charlie.
Bez przerwy zerkał na potężnie zbudowanego pana Tulipana, który w jednej ręce trzymał torbę, a w drugiej łyżkę. Używał tej łyżki, by przenosić drobny biały proszek do nosa, do ust, a raz Charlie mógłby przysiąc, że do ucha.
— Wiesz, jesteś wyjątkowym człowiekiem, Charlie — tłumaczył pan Szpila. — Potem przez bardzo długi czas nie będziesz mógł się pokazywać.
— Tak — potwierdził pan Tulipan w gejzerach białego proszku. W całej piwnicy ostro zapachniało naftaliną.
— No dobrze, ale w takim razie czemu mnie porwaliście? W jednej chwili zamykałem na noc, a w następnej „bang!”. I jeszcze przykuliście mnie do muru.
Pan Szpila postanowił zmienić kurs. Charlie za dużo dyskutował jak na kogoś przebywającego w tym samym pomieszczeniu co pan Tulipan, zwłaszcza pan Tulipan, który wchłonął już pół torby sproszkowanego środka na mole.
— Nie warto roztrząsać tego, co było, przyjacielu. — Uśmiechnął się do Charliego szeroko i przyjaźnie. — Tu chodzi o interes. Chcemy tylko zająć ci kilka dni, po czym otrzymasz fortunę, a co ważniejsze, całe życie, żeby ją wydawać.
Charlie okazywał się kimś bardzo, naprawdę bardzo głupim.
— A skąd wiecie, że nikomu nie powiem? — upierał się.
Pan Szpila westchnął ciężko.
— Ufamy ci, Charlie.
Charlie prowadził sklep odzieżowy w Pseudopolis. Przecież sklepikarze muszą być sprytni, prawda? Zwykle są ostrzy jak noże, gdy chodzi o wyliczenie dokładnej kwoty niewydanej reszty. To tyle, jeśli chodzi o fizjonomikę, myślał pan Szpila. Ten człowiek mógłby ujść za Patrycjusza nawet w dobrym oświetleniu, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa lord Vetinari już dawno domyśliłby się wszystkich paskudnych ścieżek, jakimi może się potoczyć przyszłość. Tymczasem Charlie wyraźnie sądził, że wyjdzie z tego żywy, a może nawet przechytrzy pana Szpilę. Naprawdę usiłował być przebiegły! Siedział o kilka stóp od pana Tulipana, człowieka, który wciągał do nosa sproszkowany środek na mole, i próbował ich wywieść na manowce. Naprawdę można było go podziwiać.
— W piątek muszę być z powrotem — oznajmił Charlie. — Do piątku wszystko się skończy, prawda?
Szopa, którą wynajmowały obecnie krasnoludy, we wcześniejszych etapach swego rozchwianego życia była już kuźnią, pralnią i tuzinem innych przedsiębiorstw. Ostatnio służyła jako fabryka koni na biegunach, produkowanych przez kogoś, kto wierzył, że coś będzie Następnym Wielkim Przebojem, gdy już tylko dzień dzielił jego pomysł od stania się Ostatnią Wielką Porażką. Stosy niedokończonych koni — których panu Cheese nie udało się sprzedać, by odzyskać zaległy czynsz — aż po blaszany dach zasłaniały jedną ze ścian. Wisiała tam półka pełna zardzewiałych puszek z farbą i kamieniejących w słojach pędzli.
Prasa zajmowała środek hali. Pracowało przy niej kilku krasno — ludów. William widywał już prasy — używali ich grawerzy. Ta jednak miała w sobie coś organicznego. Krasnoludy chyba tyle samo czasu poświęcały na jej przebudowę, co na użytkowanie. Pojawiały się dodatkowe wałki, nowe pasy transmisyjne… Prasa rozrastała się z godziny na godzinę.
Dobrogór pracował przed kilkoma zamocowanymi ukośnie skrzynkami, z których każdą podzielono na kilkadziesiąt przegródek.
William przyglądał się, jak krasnolud sięga do małych pudełek pełnych ołowianych liter.
— Dlaczego macie większą przegródkę na E?
— Bo tej litery używamy najczęściej.
— I dlatego jest w samym środku skrzynki?
— Właśnie. E, potem T i A…
— Znaczy, można by się spodziewać, że w środku będzie A.
— My ułożyliśmy E.
— Ale macie więcej N niż U. A U to samogłoska.
— Ludzie częściej używają N, niż mogłoby się wydawać.
Po drugiej stronie hali krótkie krasnoludzie palce Caslonga tańczyły nad jego kompletem skrzynek z literami.