– A, to stąd te krzyki o wschodzie słońca.
– Tak. – Carol zaśmiała się. O poranku wrzask rozległ się echem w całym kanionie. – W każdym razie poszukaj go i daj znać, że dojechały następne dzieci.
Maddy zmarszczyła brwi, bo rozmowa z Joem znajdowała się na liście czynności, których unikała. Poza tym z daleka widać było wielki, żółty autobus.
– Na pewno sam zauważył.
– Tak, ale, hm, pewnie przyda się jego pomoc przy rozpakowywaniu.
To powiedziawszy, Carol szybko odeszła, zanim Maddy zdążyła zobaczyć, że kilka dziarskich opiekunek już zajęło się wyjmowaniem rzeczy z bagażników.
„A niech to”. Rozejrzała się. Może znajdzie kogoś, na kogo zrzuci przekazanie wiadomości. Ale tylko rozkrzyczane stadko dziewczynek pędziło prosto na nią niczym chmara rozwrzeszczanych strzyg. Obróciła się… i stanęła twarzą w twarz z Joem. Sama pisnęła i odskoczyła.
– Sandy mówiła, że mnie szukasz.
Okulary przeciwsłoneczne skrywały jego oczy i chowały wyraz twarzy, ale głos nie był ani odrobinę cieplejszy w porównaniu z ostatnimi dniami.
Doszła do wniosku, że ma dość. Oparła ręce na biodrach.
– A co, w ogóle się do mnie odzywasz? Zmarszczył brwi ponad ciemnymi okularami.
– To ty mnie szukałaś.
– Nie.
– Ale Sandy powiedziała…
– Nie rozmawiałam z nią od śniadania. Ale Carol prosiła, żebym ci powiedziała, że przyjechał następny autobus.
Spojrzał ponad jej głową.
– Widzę.
– Pewnie chciała, żebyś był w pobliżu na wypadek, gdyby potrzebna była jakaś pomoc przy wypakowywaniu.
– Carol prosiła, żeby mi to powiedzieć?
– Tak.
– I tylko dlatego mnie szukałaś?
– Tak – warknęła poirytowana. – Więc Wyluzuj.
– Wyluzuj? – Jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
– Słuchaj, ja tylko…
Desperacko starała się oczyścić atmosferę między nimi. Nieustanne napięcie ją zabijało. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Carol gwizdnęła, przypominając Maddy, gdzie się znajduje. Rozejrzała się i aż się zaśmiała.
– Nieważne. To nie miejsce ani czas.
– Na co? – zapytał spokojnie.
Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś poza jego okularami. Jego ciało było sztywne, jakby stał na baczność. Machnęła bezradnie ręką.
– Nieważne. Przepraszam, ale mam robotę. – Odwróciła się, żeby odejść, i mruknęła pod nosem: – I pomyśleć, że to był taki miły dzień.
– Maddy! – zawołał za nią.
Odwróciła się i poczekała bez śladu cierpliwości.
– Co?
Mięśnie szczęk zadrżały mu, jakby przeżuwał słowa. Kiedy już prawie miała ochotę krzyknąć, skinął głową i powiedział:
– Ładne buty.
– Słucham? – skrzywiła się zaskoczona, ale on już się odwrócił i odmaszerował.
„Ładne buty?!”. Spojrzała na trampki Keds, które założyła do szortów khaki i zielonej, golfowej koszulki, stroju obowiązującego koordynatorki. Kupiła te buty przed wyjazdem z Austin z myślą o obozie. W ostatniej jednak chwili doszła do wniosku, że nie może nosić zwykłych, białych trampek, więc pomalowała je farbą do materiału, tworząc cały ogród barwnych kwiatów. Jasne, że wyglądały wspaniale, ale po tylu dniach ignorowania jej tylko tyle miał do powiedzenia? Ładne buty?
Zmrużyła oczy, patrząc na jego plecy. Dobra, więc co tak naprawdę chciał powiedzieć? „Pakuj walizki, wylatujesz z roboty”? Albo „Mnie też jest ciężko, możemy porozmawiać”?
Przez resztę dnia nadzieja mieszała się w niej z przerażeniem. Ten ich taniec musiał się wreszcie skończyć. Może następnym razem, kiedy do niej podejdzie, spróbuje na niego nie warczeć. Jeżeli podejdzie. W przeciwnym razie będzie musiała zebrać się na odwagę i sama go zagadnąć.
I co mu wtedy powie? „Zostańmy przyjaciółmi”? „Bądźmy kochankami”? Albo po prostu „przestańmy wzajemnie się ignorować”?
Joe pakował się w kłopoty. Czuł to przy każdym kroku, gdy trzeciego dnia obozu szedł do Warsztatu, żeby przekazać Maddy wiadomość. Mógł po prostu poprosić o to Carol, a on co? Nie poprosił. Wbrew instynktowi samozachowawczemu sam ruszył ścieżką prosto do kobiety, którą desperacko próbował wyrzucić z myśli i serca.
Problem polegał na tym, że w jego głowie zalęgła się pewna pokręcona myśl. I tak będzie cierpiał, niezależnie od tego, co się stanie. To przypominało postrzał w Kabulu. Czas zwolnił. Joe dosłownie widział, jak kula leci, i wiedział, że to zaboli jak diabli. Ale rozumiał też, że nie może już nic zrobić, tylko zacisnąć zęby i czekać na uderzenie.
Najwyraźniej Maddy była kolejną kulą, przed którą nie mógł się uchylić.
Dlatego w ciągu ostatnich dni postanowił, że jeśli ma oberwać, to może przynajmniej nacieszyć się jej obecnością, czekając na ból. Zakładał, że jest zainteresowana, o co jak idiota chciał zapytać tamtego dnia, gdy przyjechały dzieciaki. Na szczęście w ostatniej chwili stchórzył. Atmosfera między nimi musiała się oczyścić, nim on wypali, że zmienił zdanie i chce się zaangażować – a chciał tak bardzo, że tęsknił za nią dniami i nocami.
Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił przestać jej pragnąć.
Doszedł do końca ścieżki i usłyszał śmiech dzieci. Zwykle ten dźwięk rozluźniał go, dziś jednak żołądek nadal mu się zaciskał.
Wszystkie okiennice podniesiono, dzięki czemu do klasy wpadała górska bryza. Skupił się na Maddy, która kręciła się po sali. Miała na sobie obowiązujące na obozie spodenki khaki, ale zamiast zielonej koszulki z logo włożyła wymazaną farbą męską koszulę zawiązaną w tali. Tyle, jeśli idzie o noszenie przez nią wymaganego stroju, pomyślał z krzywym uśmieszkiem.
Po chwili zauważył też jedną z opiekunek i kilkanaście dziewczynek. Dzieciaki wyglądały sympatycznie – wszystkie w białych obozowych koszulkach, połowa w czerwonych spodenkach Lisów, a druga w niebieskich Rysiów. Większość siedziała albo klęczała na krzesłach i pilnie przyklejała makaron oraz guziki do kawałków papieru. Dwie dziewczynki, które pamiętał z poprzedniego roku, ganiały się po sali.
– Amanda! Kaylee! – zawołała Maddy spokojnym, chociaż podniesionym głosem. – Bez biegania! Jeśli skończyłyście obrazki, możecie pobawić się zabawkami w kącie.
– Proszę pani! – pisnęła inna dziewczynka, której nie rozpoznał, w rejestrach tak wysokich, że ledwie słyszalnych dla ludzkiego ucha. – Rachel podarła mój obrazek!
– Rachel, nie, nie, kochanie.
Maddy pospieszyła do dwóch dziewczynek, które zaczęły wyrywać sobie kawałek pogniecionego papieru.
– Nie wolno drzeć cudzej pracy.
– Ale on nabazgrała coś na mojej! – poskarżyła się Rachel.
– Dobrze, już dobrze. – Maddy zdołała rozdzielić dzieci zadziwiająco sprawnie. Jednak gdy podszedł bliżej drzwi, zauważył, że mimo uśmiechu jest zmęczona. – Proszę, czyste kartki dla was obu.
W dole obozu rozbrzmiał dzwon oznaczający koniec zajęć po leżakowaniu. Sala wybuchnęła głosami dzieci, które albo skoczyły na równe nogi, albo pracowały w pośpiechu, żeby skończyć obrazki.
– Czekajcie! – Maddy przekrzyczała hałas. – Niech każda podpisze swój obrazek przed oddaniem.
Joe patrzył, jak Maddy i opiekunka ustawiają dzieci w linii przy drzwiach.
– Cześć, Joe! – Amanda pomachała do niego.
Słysząc jego imię, Maddy natychmiast się obróciła. Ich spojrzenia spotkały się. Policzki jej się zaczerwieniły jak często, gdy na niego patrzyła. Już się nie złościła, co Joe uznał za dobry znak.