– Zwłaszcza ten.
Poczuła rozpierającą ją dumę.
– Naprawdę tak uważasz?
– Zdecydowanie.
Pochylił się nieco mocniej; jego tors otarł się o jej ramię. Zerknęła na niego i zorientowała się, że patrzy na jej podpis.
– Tylko „Madeline”. Bez nazwiska? Roześmiała się.
– W okresie, kiedy ostro romansowałam z feminizmem, doszłam do wniosku, że nazwiska to stempel własności mężczyzn. Panieńskie to nazwisko ojca, a po ślubie kobieta nosi nazwisko męża. Tylko imię tak naprawdę do niej należy. A ponieważ moja sztuka należy wyłącznie do mnie i nikogo innego, pasuje do niej samo imię.
– Jest w tym logika.
Dalej kartkował pejzaże, zbliżenia polnych kwiatów, studia chmur w różnym świetle od jasnej bieli po krwistą czerwień.
– Widzę, że będę jednak potrzebował więcej miejsca na ścianach.
– Nie musisz.
– Ale chcę – powiedział to z takim przekonaniem, że się zdenerwowała.
Przeniosła spojrzenie na grę mięśni jego przedramion; podziwiała siłę jego dłoni. Jej myśli pobiegły własną ścieżką – co ostatnio zdarzało im się zdecydowanie zbyt często – ku fantazjom o jego dłoniach na jej ciele, o leżeniu nago pod nim, o przyciskającym ją ciężarze jego ciała. Nie ma wątpliwości, to zdecydowanie deprawacja seksualna. To znaczy deprywacja. Miała na myśli brak seksu!
Przycisnęła rękę do czoła i zauważyła, że zaczęła się pocić.
– Coś nie tak?
– Co? – Zdjęła szybko rękę, gdy zdała sobie sprawę, że Joe patrzy na nią zamiast na jej prace.
– Pytałem, kiedy zamierzasz zawieźć to do galerii i pokazać Sylvii.
– Och. – „Myśl, Maddy, myśl. O czymś innym niż jego ciało”. – Kiedy tylko będę mogła jechać do miasta.
– Powiedz mi, jak będziesz gotowa, to powiem Mamie, żeby wzięła za ciebie zajęcia po leżakowaniu. Będziesz miała pół dnia wolnego.
– Serio? Dzięki. Byłoby super.
Kazała sobie w myślach odsunąć się, ale dalej stała, gapiła się w jego ciemno-czekoladowe oczy, przypominała sobie pocałunek w wozie i zastanawiała się, jak bardzo byłby zszokowany, gdyby poprosiła, aby pocałował ją raz jeszcze, i niech się wszystko wali. Mogłaby go zapewnić, że to nic nie znaczy, przecież jasno dał do zrozumienia, iż nie chce się znowu angażować. Po prostu rozpaczliwie chciała poczuć jego usta na swoich, poczuć, jak jego ramiona mocno ją obejmują, poczuć jego ciało całą długością własnego… od ramion aż po łydki.
„Jezu, Maddy, weź się w garść”.
– Więc… – Odwrócił wzrok i rozejrzał się nieporadnie. – Chyba będę się już zbierał, skoro chcesz się wziąć do pracy. – Pod koniec zdania intonacja nieco się wznosiła, jakby to było raczej pytanie niż stwierdzenie.
Oczekiwał zaproszenia, żeby został?
– Właściwie… – zawahała się.
A jeśli źle go zrozumiała? Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Wzięła wdech i rzuciła szybko:
– Dobrze by mi zrobiła chwila przerwy. Przy zajęciach z dziećmi i nocnym rysowaniu niewiele miałam czasu na odpoczynek. Może miałbyś ochotę posiedzieć chwilę na balkonie? Otworzyłabym butelkę wina bezalkoholowego.
– Wina bezalkoholowego?
W jego oczach pojawiało się rozbawienie.
– No tak, w kontrakcie napisano, że nie wolno nam pić żadnego alkoholu w czasie trwania obozu, a ile można pochłonąć kawy, mrożonej herbaty i coli, więc pomyślałam… Nieważne. Bredzę. – Zaśmiała się z zażenowaniem. – Na pewno jesteś zajęty…
– Z przyjemnością napiję się wina.
– Tak? – Wyprostowała się zaskoczona. – Ach. Dobrze więc. Usiądź na balkonie, a ja zaraz je przyniosę.
– Pomóc ci?
– Nie, nie. – Potrzebowała tylko chwili, żeby wziąć się w garść. – Przyniosę wino. A ty idź… – Machnęła rękoma. – Usiądź.
– Tak jest, proszę pani. – Wykrzywił usta w leciutkim uśmiechu, wykonując jej polecenie.
Powachlowała się dla ochłody, odłożyła teczkę z pracami, a potem podeszła do szafki i przez chwilę mocowała się z korkiem. Nalała wina do dwóch plastikowych kubeczków, powachlowała jeszcze policzki i ruszyła do Joego na balkon. Stał przy barierce i spoglądał na obóz. Jakby wyczuł jej obecność, odwrócił się i uśmiechnął; to był jeden z tych jego powolnych, roztapiających uśmiechów, który sprawiał, że się rozpływała w zachwycie.
Podenerwowana podeszła, podając mu jeden z kubków.
– Proszę.
– Dzięki.
Ich palce zetknęły się, gdy brał kubek, i Maddy miała wrażenie, jakby przeszył ją prąd. Spojrzał na kubek, a potem na nią.
– Przeszliśmy daleką drogę od picia mocnego alkoholu, gdy byliśmy nieletni, do zgodnego z regulaminem wyrafinowanego soku z winogron.
– To część dorastania – roześmiała się – ale to rzeczywiście wydaje się dziwne.
– Mam wrażenie, że powinniśmy wznieść toast.
Chciała powiedzieć „za nowy początek”. „Za zaczynanie od nowa”. „Za drugą szansę”. Ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Czy Joe po prostu odnawiał ich rozejm, czy to było coś więcej? Czy była gotowa na coś więcej? Zwykłe randki, czemu nie, Ale w tej sytuacji nic nie wyglądało zwyczajnie.
– Wiem – powiedział w końcu. – Za twoją karierę artystyczną.
– Och nie, bo zapeszysz!
– Co? – Zmarszczył brwi.
– Taki toast bez mnóstwa drewna wokół, żeby odpukać, to kuszenie losu. A jeszcze wznoszenie go winem bezalkoholowym w plastikowych kubkach? Nie.
– No dobrze. – Wzniósł kubek. – Za nic.
– Nie. Za wszystko. – Stuknęła się z nim kubeczkiem.
– Jeszcze lepiej. – Upił łyk, a potem zadziwiony spojrzał na wino. – Mm, całkiem dobre.
– Dla mnie to też niespodzianka. – Rozkoszowała się delikatną mieszanką przydymionych, owocowych aromatów na języku.
– Widzisz, trzeba było mi pozwolić wnieść toast za twoją karierę.
– Jak już jakąś rozpocznę, to ci pozwolę.
Podeszli do krzesełek, które stały przy małym stoliku. Położyła na nich zielone poduszeczki, żeby wygodniej się siedziało, a w doniczkach posadziła nowe kwiaty.
– Więc – zaczęła – jak to się stało, że tak dobrze radzisz sobie z dziećmi?
– Bywałem w domu na przepustkach dość często, żeby przez lata nauczyć się radzić sobie z tymi małymi potworami.
Uśmiechnęła się, myśląc o ognisku pierwszego wieczoru. Siedziała naprzeciwko Joego i patrzyła zafascynowana na dziewczynki wspinające mu się po plecach, jakby to był ich prywatny plac zabaw.
– Widać, że cię uwielbiają.
– Wzajemnie – uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Zazwyczaj.
– Zazwyczaj?
– Na początku, kiedy Mama kupiła obóz, za każdym przyjazdem tutaj przeżywałem kulturowy szok. – Wyciągnął długie nogi. Krzesło zaskrzypiało pod jego ciężarem. – Spróbuj przyzwyczaić się po życiu w czysto męskiej drużynie komandosów do obozu pełnego kobiet, które cały czas gawędzą, wybuchają płaczem albo krzyczą. A właściwie dlaczego dziewczynki to robią?
– Co? Płaczą?
– Nie, krzyczą. Jezu. – Włożył palec do ucha i pokręcił. – Myślę, że przestałem słyszeć wysokie tony. To właściwie może być błogosławieństwo.
Zaśmiała się.
– Nie mam pojęcia, dlaczego to robią. Pewnie z tego samego powodu, dla którego mali chłopcy się biją. Za dużo energii w tych małych ciałach, żeby to pomieścić, i gdzieś to musi znaleźć ujście.
– Przynajmniej bić można się po cichu.
– To zależy, kto obrywa.