Olga Tokarczuk
Prawiek I Inne Czasy
Czas Prawieku
Prawiek jest miejscem, które leży w środku wszechświata.
Gdyby przejść szybkim krokiem Prawiek z północy na południe, zabrałoby to godzinę. I tak samo ze wschodu na zachód. A jeśliby kto chciał obejść Prawiek naokoło, wolnym krokiem, przyglądając się wszystkiemu dokładnie i z namysłem – zajmie mu to cały dzień. Od rana do wieczora.
Na północy granicą Prawieku jest droga z Taszowa do Kielc, ruchliwa i niebezpieczna, rodzi bowiem niepokój podróży. Granicą tą opiekuje się archanioł Rafał.
Na południu granicę wyznacza miasteczko Jeszkotle, z kościołem, przytułkiem dla starców i niskimi kamieniczkami wokół błotnistego rynku. Miasteczko jest groźne, ponieważ rodzi pragnienie posiadania i bycia posiadanym. Od strony miasteczka Prawieku strzeże archanioł Gabriel.
Z południa na północ, od Jeszkotłi do drogi kieleckiej, prowadzi Gościniec i Prawiek leży po obu jego stronach.
Zachodnią granicą Prawieku są nadrzeczne wilgotne łąki, trochę lasu i pałac. Przy pałacu jest stadnina koni, z których jeden kosztuje tyle co cały Prawiek. Konie należą do dziedzica, a łąki do proboszcza. Niebezpieczeństwem zachodniej granicy jest popadniecie w pychę. Tej granicy strzeże archanioł Michał.
Na wschodzie granicą Prawieku jest rzeka Białka, która oddziela jego grunty od gruntów Taszowa. Potem Białka skręca do młyna, a granica biegnie dalej sama, błoniami, między krzakami olszyny. Niebezpieczeństwem tej strony jest głupota, która bierze się z chęci mędrkowania. Tu granicy strzeże archanioł Uriel.
W centrum Prawieku Bóg usypał górę, na którą każdego lata zlatują się chmary chrabąszczy. Dlatego ludzie nazwali to wzniesienie Chrabąszczową Górką. Rzeczą Boga bowiem jest tworzyć, rzeczą ludzi zaś nazywać.
Od północnego zachodu płynie ku południu rzeka Czarna, która łączy się z Białka pod młynem. Czarna jest głęboka i ciemna. Płynie lasem i las odbija w niej swoją zarośniętą twarz. Po Czarnej żeglują suche liście, a w jej odmętach walczą o życie nieuważne owady. Czarna szarpie się z korzeniami drzew, podmywa las. Czasem na jej ciemnej powierzchni tworzą się wiry, bo rzeka potrafi być gniewna i nieokiełznana. Co roku późną wiosną wylewa na księże łąki i tam opala się w słońcu. Pozwala się mnożyć żabom w tysiące. Ksiądz walczy z nią całe lato i co roku daje się ona łaskawie sprowadzić do swojego nurtu pod koniec lipca.
Białka jest płytka i żwawa. Rozlewa się szerokim korytem na piasku i nie ma nic do ukrycia. Jest przezroczysta i czystym, piaszczystym dnem odbija słońce. Przypomina wielką błyszczącą jaszczurkę. Śmiga między topolami i robi swawolne zwroty. Trudno przewidzieć jej harce. Któregoś roku może zrobić wyspę z kępy olch, a potem na dziesięciolecia odsunie się daleko od drzew. Białka płynie przez zagajniki, łąki i błonie. Błyszczy piaskowo i złoto.
Pod młynem rzeki jednoczą się. Najpierw płyną tuż obok, niezdecydowane, onieśmielone wytęsknioną bliskością, a potem wpadają w siebie i w sobie się gubią. Rzeka, która wypływa z tego tygla przy młynie, nie jest już ani Białka, ani Czarną, jest za to potężna i bez trudu napędza młyńskie koło, które miele ziarno na chleb.
Prawiek leży nad obiema rzekami i nad tą trzecią, która tworzy się z ich wzajemnego pożądania. Rzeka powstała z połączenia pod młynem Czarnej i Białki nazywa się Rzeka i płynie dalej spokojna i spełniona.
Czas Genowefy
Latem czternastego roku po Michała przyjechało konno dwóch carskich żołnierzy w jasnych mundurach. Michał widział, jak zbliżali się od strony Jeszkotli. Upalne powietrze niosło ich śmiech. Michał stanął na progu domu w swojej kapocie obielonej mąką i czekał, choć wiedział, czego będą chcieli.
– Wy kto? – zapytali.
– Mienia zowut Michaił Józefowicz Niebieski – odpowiedział Michał, tak jak powinno się odpowiedzieć.
– Nu, jest' u nas siurpriz.
Wziął od nich papier i zaniósł go żonie. Cały dzień płakała i szykowała Michała na wojnę. Była od płaczu tak słaba, tak ciężka, że nie mogła przestąpić progu domu, aby odprowadzić męża wzrokiem do mostu.
Kiedy opadły kwiaty z kartofli, a na ich miejscu zawiązały się małe zielone owoce, Genowefa stwierdziła, że jest w ciąży. Liczyła na palcach miesiące i doliczyła się pierwszych sianokosów w końcu maja. To musiało się stać właśnie wtedy. Teraz rozpaczała, że nie zdążyła powiedzieć Michałowi. Może rosnący z dnia na dzień brzuch był jakimś znakiem, że Michał wróci, że musi wrócić. Genowefa sama prowadziła młyn, tak jak to robił Michał. Pilnowała robotników i wypisywała kwity chłopom zwożącym ziarno. Nadsłuchiwała szmeru wody, poruszającej młyńskie kamienie, i huku maszyn. Mąka osiadała na jej włosach i rzęsach, tak że stając wieczorem przy lustrze, widziała w nim starą kobietę. Stara kobieta rozbierała się potem przed lustrem i badała brzuch. Kładła się do łóżka i mimo poduszek i wełnianych skarpet nie mogła się rozgrzać. A ponieważ w sen, tak jak w wodę, wchodzi się zawsze stopami, długo nie mogła usnąć. Miała więc dużo czasu na modlitwę. Zaczynała od „Ojcze nasz”, potem „Zdrowaś Mario”, a na koniec zostawiała swoją ulubioną, senną modlitwę do anioła stróża. Prosiła go o opiekę nad Michałem, bo może na wojnie potrzeba więcej niż jednego anioła stróża. Potem to modlenie się przechodziło w obrazy wojny – były proste i ubogie, bo Genowefa nie znała innego świata niż Prawiek ani innych wojen, prócz sobotnich bójek na rynku, kiedy pijani mężczyźni wychodzili od Szloma. Szarpali się wtedy za poły kapot, przewracali na ziemię i turlali po błocie usmarowani, brudni, żałosni. Genowefa wyobrażała więc sobie wojnę jako walkę wręcz wśród błota, kałuż i śmieci, walkę, w której wszystko załatwia się od razu, za jednym zamachem. Dlatego dziwiła się, że wojna trwa tak długo.
Czasem, gdy wybierała się po zakupy do miasteczka, przysłuchiwała się rozmowom ludzi.
– Car silniejszy od Niemca – mówili. Albo:
– Wojna skończy się na Boże Narodzenie.
Ale nie skończyła się ani na to Boże Narodzenie, ani na żadne z czterech następnych.
Przed samymi świętami Genowefa wybrała się na zakupy do Jeszkotli. Kiedy przechodziła przez most, zobaczyła idącą wzdłuż rzeki dziewczynę. Była biednie ubrana i bosa. Jej gołe stopy zagłębiały się śmiało w śnieg i zostawiały głębokie, drobne ślady. Genowefa wzdrygnęła się i przystanęła. Popatrzyła na dziewczynę z góry i znalazła dla niej w torebce kopiejkę. Dziewczyna podniosła wzrok i ich oczy spotkały się. Moneta upadła w śnieg. Dziewczyna uśmiechnęła się, ale nie było w tym uśmiechu podziękowania ani sympatii. Pokazały się duże białe zęby, błysnęły zielone oczy.
– To dla ciebie – powiedziała Genowefa.
Dziewczyna kucnęła i delikatnie palcem wyciągnęła ze śniegu monetę, a potem odwróciła się i bez słowa poszła dalej.
Jeszkotle wyglądały tak, jakby odjęto im kolory. Wszystko było czarne, białe i szare. Na rynku stały grupki mężczyzn. Rozprawiali o wojnie. Miasta zniszczone, a dobra ich mieszkańców walają się po ulicach. Ludzie uciekają przed kulami. Brat szuka brata. Nie wiadomo, kto gorszy – Rusek czy Niemiec. Niemcy trują gazem, od którego pękają oczy. Głód będzie na przednówku. Wojna to pierwsza plaga, po której nadejdą następne.
Genowefa ominęła kupy końskich odchodów, które roztapiały śnieg przed sklepem Szenberta. Na dykcie przybitej do drzwi napisane było:
DROGERIA Szenbert i Sp. utrzymuje na składzie tylko pierwszorzędnej jakości Mydło do prania Farbkę do bielizny Krochmal pszenny i ryżowy Oliwę świece zapałki Proszek owadobójczy