Выбрать главу

Tymczasem Florentynka zwariowała zupełnie zwyczajnie i, można powiedzieć, bez powodu. Dawniej miałaby powody do szaleństwa – gdy jej mąż utopił się po pijanemu w Białce, gdy umarło siedmioro z jej dziewięciorga dzieci, gdy roniła ciążę za ciążą, gdy pozbywała się tych, których nie poroniła, i kiedy dwa razy o mało przez to nie umarła, gdy spaliła jej się stodoła, gdy pozostała przy życiu dwójka dzieci opuściła ją i przepadła gdzieś w świecie.

Teraz Florentynka była już stara i wszystkie przeżycia miała za sobą. Sucha jak wiór i bezzębna, żyła sobie w drewnianym domku przy Górce. Jedne okna jej domu wychodziły na las, drugie na wieś. Florentynce zostały dwie krowy, które ją żywiły i które żywiły także jej psy. Miała niewielki sad pełen robaczywych śliw, a latem przed domem kwitły wielkie kępy hortensji.

Florentynka zwariowała niepostrzeżenie. Najpierw bolała ją głowa i nie mogła w nocy spać. Przeszkadzał jej księżyc. Mówiła sąsiadkom, że księżyc ją obserwuje, że jego czujny wzrok przenika przez ściany i szyby, a blask zastawia na nią pułapki w lustrach, szybach i refleksach na wodzie.

Potem, wieczorami, Florentynka zaczęła wychodzić przed dom i czekać na księżyc. Wschodził nad błoniami, zawsze ten sam, choć w innej postaci. Florentynka groziła mu pięścią. Ludzie widzieli tę pięść podniesioną ku niebu i powiedzieli: zwariowała.

Ciało Florentynki było drobne i chude. Po okresie kobiecości wiecznie rodzącej został jej okrągły brzuch, który teraz wyglądał śmiesznie, niczym bochen chleba włożony pod spódnicę. Po okresie rodzącej kobiecości nie został jej ani jeden ząb, zgodnie z porzekadłem: „Jedno dziecko – jeden ząb.” Coś za coś. Piersi Florentynki – a raczej to, co czas robi z piersiami kobiety – były płaskie i długie. Tuliły się do ciała. Ich skóra przypominała bibułkę do pakowania bombek po świętach i widać było przez nią delikatne niebieskie żyłki – znak, że Florentynka wciąż żyje.

A byty to czasy, gdy kobiety umierały szybciej niż mężczyźni, matki szybciej niż ojcowie, żony szybciej niż mężowie. Od zawsze były bowiem naczyniami, z których sączy się ludzkość. Dzieci wykluwały się z nich jak pisklęta z jaj. Jajo musiało potem samo sklejać się do kupy. Im silniejsza była kobieta, tym więcej dzieci rodziła, a więc była słabsza. W czterdziestym piątym roku życia ciało Florentynki, wyzwolone z kręgu wiecznego rodzenia, osiągnęło swoistą nirwanę bezpłodności.

Od kiedy Florentynka zwariowała, w jej obejściu zaczęło przybywać kotów i psów. Wkrótce ludzie zaczęli ją traktować jako ratunek dla swoich sumień i zamiast topić małe kocięta czy szczenięta, podrzucali je pod kępy hortensji. Dwie krowy-karmicielki żywiły rękami Florentynki stado zwierzęcych podrzutków. Florentynka zawsze odnosiła się do zwierząt z szacunkiem, jak do ludzi. Rano mówiła im „dzień dobry”, a gdy stawiała miski z mlekiem, nie zapominała powiedzieć „smacznego”. Mało tego, nie mówiła o nich „psy” czy „koty”, bo brzmiało to tak, jakby mówiła o przedmiotach. Mówiła „psowie”, „kotowie”, jak Malakowie czy Chlipałowie.

Florentynka wcale nie uważała się za wariatkę. Księżyc prześladował ją, jak każdy normalny prześladowca. Ale którejś nocy wydarzyło się coś dziwnego.

Jak zwykle, gdy była pełnia, Florentynka wzięła swoich psów i wyszła na górkę pozłorzeczyć księżycowi. Psowie położyli się wokół niej na trawie, a ona krzyczała w niebo:

– Gdzie jest mój syn? Czym go zwiodłeś, ty tłusty, srebrny ropuchu? Omamiłeś mojego starego i wciągnąłeś go do wody! Widziałam cię dzisiaj w studni, złapałam cię na gorącym uczynku – zatruwałeś nam wodę…

W domu Serafinów zapaliło się światło i męski głos krzyknął w ciemność:

– Cicho, wariatko! Chcemy spać.

– A śpijcie sobie, śpijcie sobie do śmierci. Po co się było rodzić, żeby teraz spać?

Głos umilkł, a Florentynka usiadła na ziemi i patrzyła w srebrną twarz swojego prześladowcy. Była poryta zmarszczkami, kaprawa, ze śladami po jakiejś kosmicznej ospie. Psowie położyli się na trawie i w ich ciemnych oczach także odbijał się księżyc. Siedzieli cicho, a potem stara kobieta położyła dłoń na głowie dużej kudłatej suki. Wtedy ujrzała w swoim umyśle nie swoją myśl, nawet nie myśl, ale zarys myśli, obraz, wrażenie. To coś było obce jej myśleniu, nie tylko dlatego, że – jak czuła – pochodziło z zewnątrz, ale dlatego, że było zupełnie inne: jednokolorowe, wyraźne, głębokie, zmysłowe, pachnące.

Było w tym niebo i dwa księżyce, jeden obok drugiego. Była rzeka – zimna, radosna. Były domy -pociągające i straszne zarazem. Linia lasu – widok pełen dziwnego podniecenia. Na trawie leżały patyki, kamienie, liście wypełnione obrazami, wspomnieniami. Obok nich – biegły jak ścieżki smugi pełne znaczeń. Pod ziemią – ciepłe, żywe korytarze. Wszystko było inne. Tylko zarysy świata pozostały te same. Wtedy swoim ludzkim rozumem Florentynka zrozumiała, że ludzie mieli rację – zwariowała.

– Czy ja z tobą rozmawiam? – zapytała wielkiej kudłatej suki, która trzymała głowę na jej kolanach.

Wiedziała, że tak.

Wrócili do domu. Florentynka rozlała do misek resztki wieczornego mleka. Sama też usiadła do jedzenia. Moczyła w mleku kawałek chleba i żuła go bezzębnymi dziąsłami. Jedząc patrzyła na jednego z psów i spróbowała powiedzieć coś do niego samym obrazem. Puściła myśl, „wyobraziła” coś w rodzaju: Jestem i jem.” Pies podniósł głowę.

Tej nocy więc, czy to za sprawą księżyca-prześladowcy, czy swojego szaleństwa, Florentynka nauczyła się rozmawiać ze swoimi psami i kotami. Rozmowy polegały na wysyłaniu obrazów. To, co wyobrażały zwierzęta, nie było tak zwarte i konkretne, jak mowa ludzi. Nie było tam refleksji. Były za to rzeczy widziane od środka, bez tego ludzkiego oddalenia, które niesie poczucie wyobcowania. Świat wydawał się przez to bardziej przyjazny.

Najważniejsze dla Florentynki były te dwa księżyce z obrazów zwierząt. Zadziwiające, że zwierzęta widziały dwa księżyce, a ludzie tylko jeden. Florentynka nie mogła tego zrozumieć, więc w końcu przestała chcieć zrozumieć. Księżyce były różne, w pewnym sensie nawet sobie przeciwne, ale i identyczne zarazem. Jeden był miękki, nieco wilgotny, czuły. Drugi byt twardy jak srebro, dźwięczał radośnie i świecił. Natura prześladowcy Florentynki była więc podwójna, i tym samym zagrażał jej on jeszcze bardziej.

Czas Misi

Misia, kiedy miała dziesięć lat, była najmniejsza w klasie i dlatego siedziała w pierwszej ławce. Nauczycielka, przechadzając się między ławkami, zawsze głaskała ją po głowie.

W drodze powrotnej ze szkoły Misia zbierała potrzebne lalkom rzeczy: łupiny kasztanów na talerzyki, pokrywki żołędzi na filiżanki, mech na poduszki.

Lecz po przyjściu do domu nie mogła się zdecydować, w co chciałaby się bawić. Z jednej strony ciągnęło ją do lalek, do przebierania ich w sukienki, do karmienia ich potrawami, których nie widać, ale które przecież istnieją. Ciągnęło ją do owijania w beciki ich nieruchomych ciałek, opowiadania im do snu prostych, szmacianych historyjek. Potem, gdy brała je na ręce, ogarniało ją zniechęcenie. Nie było już Karmilli i Judyty ani Bobaska. Oczy Misi widziały płaskie, namalowane na różowych twarzach oczy, uczerwienione policzki, zrośnięte od zawsze usta, dla których nie istnieje żaden pokarm. Misia odwracała to, co uważała kiedyś za Karmillę, i dawała temu czemuś klapsa. Czuła, że uderza trociny obciągnięte materiałem. Lalka nie skarżyła się, nie protestowała. Misia sadzała ją więc różową twarzą do szyby i przestawała się nią zajmować. Szła pogrzebać w maminej toaletce.