Cudownie było skradać się do sypialni rodziców i siadać przed dwuskrzydłowym lustrem, które potrafiło pokazać nawet to, co normalnie jest niewidoczne -cienie w kątach, tył własnej głowy… Misia przymierzała korale, pierścionki, otwierała flakoniki i długo zgłębiała tajemnicę szminki. Któregoś dnia, szczególnie rozczarowana swoimi Karmillami, podniosła szminkę do ust i umalowała je na krwistoczerwone Czerwień szminki poruszyła czas i Misia zobaczyła siebie za kilkadziesiąt lat, taką, jaka umrze. Gwałtownie starła szminkę z ust i wróciła do lalek. Wzięła w swoje dłonie toporne, wypchane trocinami łapki i zaklaskała nimi bezgłośnie.
Zawsze jednak wracała do toaletki matki. Przymierzała jej atłasowe staniki i buty na wysokim obcasie. Z koronkowej halki robiła sobie suknię do ziemi. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze i nagle wydawała się sobie śmieszna. „Czy nie lepiej byłoby uszyć balową sukienkę Karmilli?” – myślała i podniecona tą myślą wracała do lalek.
Któregoś dnia, na rozdrożu między toaletką mamy a lalkami, Misia odkryła szufladę w kuchennym stole. W tej szufladzie było wszystko. Cały świat.
Po pierwsze – trzymano tu fotografie. Na jednej z nich był ojciec w ruskim mundurze z jakimś kolegą.
Stali objęci, jak przyjaciele. Michał miał wąsy od ucha do ucha. W tle tryskała fontanna. Na innej były głowy taty i mamy. Mama w białym welonie, u taty – ten sam czarny wąs. Ulubionym zdjęciem Misi stało się zdjęcie mamy z krótko obciętymi włosami i przepaską na czole. Mama wyglądała na nim jak prawdziwa dama. Także Misia miała tu swoje zdjęcie. Siedziała na ławce przed domem z młynkiem na kolanach. Nad jej głową kwitły bzy.
Po drugie – leżał tu najcenniejszy, według Misi, przedmiot w domu – „kamień księżycowy”, jak go nazywała. Znalazł go kiedyś na polu jej ojciec i mówił, że jest inny niż wszystkie normalne kamienie. Był prawie idealnie okrągły i w jego powierzchnię wtopiły się maleńkie okruszki czegoś bardzo błyszczącego. Wyglądał jak ozdoba na choinkę. Misia przykładała go sobie do ucha i czekała na jakiś dźwięk, znak od kamienia. Ale kamień z nieba milczał.
Po trzecie – był stary termometr ze stłuczoną w środku rureczką na rtęć. Rtęć mogła więc wędrować po termometrze wolna, nie skrępowana żadną podziałką, niezależna od temperatury. Raz rozciągała się w strumyczek, a potem nieruchomiała zwinięta w kulkę, jak przestraszone zwierzę. Raz wydawała się czarna, innym razem była jednocześnie czarna, srebrzysta i biała. Misia lubiła bawić się termometrem z zamkniętą w nim rtęcią. Uważała, że rtęć jest żywym stworzeniem. Nazwała je Iskrą. Kiedy otwierała szufladę, mówiła cicho:
– Dzień dobry, Iskro.
Po czwarte – do szuflady wrzucano starą, popsutą i niemodną sztuczną biżuterię, te wszystkie odpustowe zakupy, którym nie można się oprzeć: zerwany łańcuszek, z którego złota farbka wytarła się i odsłaniała teraz szary metal, rogową broszkę, delikatną i ażurową, przedstawiającą Kopciuszka, któremu ptaki pomagają wybierać groch z popiołu. Między papierami błyszczały szklane oczka zapomnianych pierścionków z jarmarku, uchwyty kolczyków, szklane koraliki różnych kształtów. Misia podziwiała ich proste, nieprzydatne piękno. Patrzyła w okno przez zielone oczko pierścionka. Świat stawał się inny. Piękny. Nigdy nie mogła się zdecydować, w jakim świecie wolałaby żyć: w zielonym, rubinowym, błękitnym czy żółtym.
Po piąte – między innymi rzeczami leżał tu schowany przed dziećmi nóż sprężynowy. Misia bała się tego noża, choć czasem wyobrażała sobie, że mogłaby go użyć. Na przykład w obronie taty, gdyby ktoś chciał zrobić mu krzywdę. Nóż wyglądał niewinnie. Miał ciemnoczerwoną ebonitową rękojeść, w której podstępnie ukryto ostrze. Misia widziała kiedyś, jak ojciec uwolnił je jednym zaledwie ruchem palca. Samo „klik” brzmiało jak napaść, przyprawiało Misie o dreszcz. Dlatego uważała, żeby nawet przypadkiem nie dotknąć noża. Zostawiała go na swoim miejscu, w najdalszym prawym rogu szuflady, pod świętymi obrazkami.
Po szóste – na nożu leżały zbierane latami małe święte obrazki, takie, jakie ksiądz proboszcz rozdawał dzieciom po kolędzie. Wszystkie przedstawiały albo Matkę Boską Jeszkotlowską, albo małego Pana Jezusa w kusej koszulce, który pasie baranka. Pan Jezus był pulchny i miał jasne kręcone włosy. Misia kochała takiego Pana Jezusa. Jeden z obrazków przedstawiał brodatego Boga Ojca rozpartego na niebieskim tronie. Bóg trzymał w ręku połamaną laskę i Misia długo nie wiedziała, co to jest. Potem zrozumiała, że ten Pan Bóg trzyma piorun, i zaczęła się go bać.
W obrazkach poniewierał się medalik. Nie był to zwykły medalik. Zrobiono go z kopiejki. Na jednej stronie wysztancowano wizerunek Matki Boskiej, na drugiej rozkładał skrzydła orzeł.
Po siódme – w szufladzie grzechotały drobne, foremne świńskie kosteczki, którymi grało się w rzucanego. Misia pilnowała matki przy robieniu galarety z nóżek, żeby nie wyrzuciła kostek. Foremne kosteczki trzeba było porządnie oczyścić, a potem wysuszyć na piecu. Misia lubiła je trzymać w ręku – były lekkie i tak do siebie podobne, takie same nawet z różnych świń. Jak to możliwe, zastanawiała się Misia, że wszystkie świnie, które zabija się na Boże Narodzenie czy Wielkanoc, wszystkie świnie na świecie mają w sobie takie same kosteczki do gry? Czasem Misia wyobrażała sobie żywe świnie i robiło jej się ich żal. W ich śmierci była przynajmniej jedna jasna strona – zostawały po nich kości do gry.
Po ósme – w szufladzie składano stare i zużyte baterie Volty. Z początku Misia w ogóle ich nie dotykała, podobnie jak sprężynowego noża. Ojciec powiedział, że mogą być jeszcze naładowane energią. Ale pojęcie energii zamkniętej w małym płaskim pudełeczku było niezwykle pociągające. Przypominało to rtęć uwięzioną w termometrze. Lecz rtęć można było zobaczyć, a owej energii – nie. Jak wygląda energia? Misia brała baterię i chwilę ważyła ją w ręku. Energia była ciężka. W takim małym pudełku musiało być dużo energii. Pewnie pakowano ją tam jak kapustę do kiszenia i ugniatano końcem palca. Potem Misia dotykała językiem żółtego drutu i czuła delikatne mrowienie – to wydobywały się z baterii resztki niewidzialnej energii elektrycznej.
Po dziewiąte – Misia znajdowała w szufladzie różne lekarstwa i wiedziała, że absolutnie nie wolno ich brać do ust. Były tam tabletki mamy i maść taty. Zwłaszcza białe mamine proszki w papierowej torebce budziły szacunek Misi. Zanim mama je zażyła, była zła, rozdrażniona i bolała ją głowa. A potem, gdy je połknęła, uspokajała się i zaczynała stawiać pasjansa.
No i właśnie po dziesiąte – były tam karty do pasjansa i gry w remika. Z jednej strony wszystkie wyglądały tak samo – zielone roślinne ornamenty, ale kiedy Misia je odwróciła, ukazywała się galeria portretów. Godzinami przyglądała się twarzom królów i królowych. Próbowała zgłębić związki między nimi. Podejrzewała, że gdy tylko zamknie się szufladę, oni zaczynają toczyć ze sobą długie rozmowy, może nawet kłócą się ze sobą o wymyślone królestwa. Najbardziej lubiła damę pikową. Wydawała jej się najpiękniejsza i najbardziej smutna. Dama pikowa miała niedobrego męża. Dama pikowa nie miała przyjaciół. Była bardzo samotna. Misia szukała jej zawsze w pasjansowych rządkach mamy. Szukała jej też, gdy mama zaczynała wróżyć. Ale mama zbyt długo wpatrywała się w rozłożone karty. Misia nudziła się, kiedy na stole nic się nie działo. Wracała wtedy do grzebania w szufladzie, w której był cały świat.