Czas Woski
W chałupie Kłoski na Wydymaczu mieszkał wąż, sowa i kania. Zwierzęta nigdy nie wchodziły sobie w drogę. Wąż mieszkał w kuchni, koło paleniska, i tam Kłoska stawiała mu miseczkę z mlekiem. Sowa siedziała na stryszku, we wnęce po zamurowanym oknie. Wyglądała jak posążek. Kania tkwiła u sklepienia dachu, w najwyższym punkcie domu, ale jej prawdziwym mieszkaniem było niebo.
Najdłużej oswajała Kłoska węża. Wystawiała mu codziennie mleko, a miseczkę przesuwała coraz bliżej wnętrza domu. Któregoś dnia wąż przypełzł jej pod nogi. Wzięła go na ręce i chyba zawróciła mu w głowie swoją ciepłą skórą, która pachniała trawą i mlekiem. Wąż owinął się jej wokół ramienia i złotymi źrenicami wpatrywał się w jasne oczy Kłoski. Dała mu imię Złotys.
Złotys zakochał się w Klosce. Jej ciepła skóra rozgrzewała zimne ciało i zimne serce węża. Pożądał jej zapachów, aksamitnego dotyku jej skóry, z którym nic na ziemi nie dało się porównać. Kiedy Kłoska brała go na ręce, wydawało mu się, że on, zwyczajny gad, zmienia się w coś zupełnie innego, w coś niezwykle ważnego. Przynosił jej w darze myszy, które upolował, piękne mleczne kamyki znad rzeki, kawałki kory. Kiedyś przyniósł jej jabłko i kobieta podniosła je do twarzy, śmiejąc się, a jej śmiech pachniał obfitością.
– Ty kusicielu – mawiała do niego pieszczotliwie.
Czasami rzucała mu jakąś część swojego ubrania, wtedy Złotys wkręcał się w sukienkę i sycił resztkami zapachu Kłoski. Czekał na nią przy wszystkich ścieżkach, gdziekolwiek szła, śledził jej każdy ruch. Pozwalała mu leżeć w ciągu dnia na swoim posłaniu. Nosiła go na szyi niby srebrny łańcuch, przepasywała nim biodra, zastępował bransolety, a nocą, gdy spała, przyglądał się jej snom i ukradkiem lizał uszy.
Złotys cierpiał, kiedy kobieta kochała się ze Złym Człowiekiem. Czuł, że Zły Człowiek jest obcy i ludziom, i zwierzętom. Zaszywał się wtedy w liściach albo patrzył słońcu prosto w oczy. Na słońcu mieszkał anioł stróż Złotysa. Aniołami stróżami węży są smoki.
Kiedyś Kłoska szła łąkami po zioła nad Rzekę z wężem na szyi. Spotkała tam księdza proboszcza. Ksiądz zobaczył ich i cofnął się przerażony.
– Ty czarownico! – krzyczał i wymachiwał laską. – Trzymaj się z daleka od Prawieku i Jeszkotli, i od wszystkich moich parafian. To z diabłem na szyi się przechadzasz? Czyś nie słyszała, co mówi Pismo? Co Pan Bóg powiedział wężowi? „I położę nieprzyjaźń między tobą a niewiastą, ona zetrze głowę twoją, a ty ukąsisz ją w piętę.”
Kłoska roześmiała się i zadarła spódnicę, pokazując nagie podbrzusze.
– Precz! Precz, szatanie! – krzyczał ksiądz proboszcz i żegnał się kilka razy.
Latem dwudziestego siódmego roku przed chałupą Kioski wyrósł arcydzięgiel. Kłoska obserwowała go od chwili, kiedy wypuścił z ziemi tłusty, gruby i sztywny pęd. Patrzyła, jak powoli rozwijał swoje wielkie liście. Rósł całe lato, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, aż sięgnął dachu chałupy i otworzył nad nią swoje obfite baldachy.
– No i co, kawalerze? – powiedziała do niego Kłoska z ironią. – Tak się rozpychałeś, tak piąłeś się ku niebu, że teraz twoje nasiona zakiełkują w strzesze, nie w ziemi.
Arcydzięgiel miał ze dwa metry i liście tak potężne, że zabierały słońce roślinom wokół niego. Pod koniec lata żadna roślina nie była w stanie rosnąć przy nim. Na Świętego Michała zakwitł i kilka gorących nocy Kłoska nie mogła spać od słodko-cierpkiego zapachu, który przenikał powietrze. Potężne żylaste ciało rośliny odbijało się ostrymi krawędziami od srebrnego księżycowego nieba. Czasem jakiś wietrzyk poszeleścił w bal-dachach i osypywały się przekwitłe kwiaty. Kłoska na te szelesty podnosiła się czujnie na łokciu i nadsłuchiwała, jak roślina żyje. Cała izba pełna była wabiących woni.
A kiedyś, gdy Kłoska wreszcie usnęła, stanął przed nią młodzieniec z jasnymi włosami. Był wysoki i potężnie zbudowany. Jego ramiona i uda wyglądały, jakby były z polerowanego drewna. Oświetliła go księżycowa poświata.
– Przyglądałem ci się przez okno – powiedział.
– Wiem. Pachniesz tak, że mącisz zmysły. Młodzieniec wszedł do środka izby i wyciągnął obie ręce do Kłoski. Wtuliła się między nie i przywarła twarzą do potężnej twardej piersi. Uniósł ją lekko, tak żeby mogły odnaleźć się ich usta. Kłoska spod przymkniętych powiek zobaczyła jego twarz – była szorstka jak łodyga rośliny.
– Pragnęłam cię przez całe lato – powiedziała w usta pachnące cukierkami, kandyzowanymi owocami, ziemią, kiedy spadnie deszcz.
– I ja ciebie.
Położyli się na podłodze i ocierali o siebie jak trawy. Potem arcydzięgiel posadził sobie Kłoskę na biodrach i ukorzeniał się w niej rytmicznie, coraz głębiej, przenikając całe ciało, penetrując jego wewnętrzne zakamarki, spijając z niego soki. Pił z niej do rana, gdy niebo zrobiło się szare i zaśpiewały ptaki. Wtedy arcydzięglem wstrząsnął dreszcz, a twarde ciało zamarło w bezruchu, jak drewno. Zaszeleściły baldachy i na nagie, wyczerpane ciało Kłoski posypały się suche, kłujące nasiona. Potem jasnowłosy młodzieniec wrócił przed dom, a Kłoska cały dzień wyłuskiwała z włosów pachnące ziarenka.
Czas Michała
Misia była śliczna od zawsze, od kiedy zobaczył ją pierwszy raz przed domem, bawiącą się w piasku. Pokochał ją od razu. Pasowała dokładnie do spustoszonego małego miejsca w jego duszy. Ofiarował jej młynek, który przywiózł ze wschodu jako wojenne trofeum. Wraz z młynkiem oddał się w ręce małej dziewczynki, żeby móc zacząć wszystko od nowa.
Patrzył, jak rosła, jak wypadły jej pierwsze zęby, a w ich miejsce pojawiły się nowe – białe, za duże do drobnej buzi. Ze zmysłową przyjemnością przyglądał się wieczornemu rozplataniu warkoczy i powolnym, sennym ruchom szczotki do włosów. Włosy Misi były najpierw kasztanowe, a potem ciemnobrązowe, i zawsze miały czerwone błyski, jak krew, jak ogień. Michał nie pozwalał ich ścinać, nawet gdy zlepione potem kleiły się do poduszki w czasie choroby. To wtedy doktor z Jeszkotli powiedział, że Misia może nie przeżyć. Michał zemdlał. Zsunął się z krzesła i upadł na podłogę. Było jasne, co powiedziało tym upadkiem ciało Michała – jeżeli Misia umrze, on też umrze. Właśnie tak, dosłownie, bez żadnych wątpliwości.
Michał nie wiedział, jak wyrazić to, co czuł. Wydawało mu się, że ten, kto kocha, bezustannie daje. Obdarowywał ją więc niespodziankami, wyszukiwał dla niej w rzece błyszczące kamienie, wycinał fujarki z wierzby, robił wydmuszki z jajek, składał ptaki z papieru, kupował w Kielcach zabawki – robił to, co mogło spodobać się małej dziewczynce. Ale przede wszystkim zależało mu na rzeczach wielkich, takich, które są trwałe, a przy tym piękne, takich, z którymi obcuje bardziej czas niż człowiek. Te rzeczy miałyby zatrzymać w czasie jego miłość na zawsze. I zatrzymać na zawsze w czasie Misie. Dzięki nim ich miłość stałaby się wieczna.
Gdyby Michał był potężnym władcą, zbudowałby dla Misi wielką budowlę na szczycie góry, piękną i niezniszczalną. Ale Michał był tylko zwyczajnym młynarzem, kupował więc Misi ubrania, zabawki i robił papierowe ptaki.
Miała najwięcej sukienek spośród wszystkich dzieci w okolicy. Wyglądała tak pięknie jak panienki z pałacu. Miała prawdziwe lalki, kupowane w Kielcach, lalki, które mrugały oczami, a przewracane na wznak, wydawały pisk, mający przypominać płacz dziecka. Miała dla nich drewniany wózek, nawet dwa wózki – jeden był ze zdejmowaną budką. Miała piętrowy lalczyny domek i kilka pluszowych misiów. Gdziekolwiek Michał jechał, zawsze myślał o Misi, zawsze do niej tęsknił. Nigdy nie podniósł na nią głosu.