Rozmowa nie wyglądała tak, jak sobie wyobrażał. Wraz z rabinem przyszedł młody Żyd, rabin bowiem nie mówił po polsku. Dziedzic Popielski nie miał ochoty zwierzać się tej dziwacznej parze ze swoich cierpień. Zadał więc starcowi swoje trzy pytania, choć prawdę mówiąc, nie liczył na odpowiedź. Młody chłopiec z pejsami przetłumaczył jasne, wyraźne polskie zdania na pokrętny i gardłowy język rabina. Wtedy rabin zaskoczył dziedzica.
– Zbierasz pytania. To dobrze. Mam do twojej kolekcji jeszcze jedno, ostatnie pytanie: Dokąd zmierzamy? Co jest celem czasu?
Rabin wstał. Na pożegnanie podał dziedzicowi rękę bardzo kulturalnym gestem. Po chwili odezwał się jeszcze niewyraźnie od drzwi i chłopiec przetłumaczył:
– Czas niektórych plemion dopełnia się. Dlatego dam ci coś, co powinno teraz stać się twoją własnością.
Dziedzica rozbawił ten tajemniczy ton i powaga Żyda. Po raz pierwszy od miesięcy z apetytem zjadł kolację i żartował z żony.
– Chwytasz się wszelkich guseł, żeby wyleczyć mnie z zapalenia stawów. Najlepszym lekarstwem na chore stawy jest, jak widać, stary Żyd, który pytaniem odpowiada na pytanie.
Na kolację był karp w galarecie.
Następnego dnia do Dziedzica przyszedł chłopiec z pejsami i przyniósł spore drewniane pudełko. Dziedzic otworzył je zaciekawiony. W środku były przegródki. W jednej leżała stara książka z łacińskim tytułem: Ignis fatuus, czyli Pouczająca gra na jednego gracza.
W następnej przegródce wyścielonej aksamitem tkwiła czeczotowa ośmiościenna kostka. Na każdej ściance była inna liczba oczek, od jednego do ośmiu. Dziedzic Popielski nigdy nie widział takiej kostki do gry. W pozostałych przegródkach leżały mosiężne miniaturowe figurki ludzi, zwierząt i przedmiotów. Pod spodem znalazł złożony wielokrotnie i przetarty na krawędziach kawał płótna. Coraz bardziej zadziwiony tym dziwacznym prezentem, rozkładał płótno na podłodze, aż zajęło prawie całe wolne miejsce między biurkiem a regałami na książki. To była jakaś gra, jakiś chińczyk, w formie wielkiego kolistego labiryntu.
Czas Topielca Pluszcza
Topielec – to dusza chłopa zwanego Pluszczem. Pluszcz utopił się w stawie któregoś sierpnia, gdy wypita wódka zanadto rozcieńczyła mu krew. Wracał wozem z Woli i nagle spłoszone księżycowymi cieniami konie przewróciły wóz. Chłop wpadł do płytkiej wody, a konie odeszły zawstydzone. Woda przy brzegu stawu była ciepła, nagrzana od sierpniowych upałów, i Pluszczowi przyjemnie się w niej leżało. Nie zauważył, że umiera. Kiedy ta ciepła woda wdarła się do płuc pijanego Pluszcza, stęknął, ale nie wytrzeźwiał.
Uwięziona w pijanym ciele, oszołomiona dusza, dusza nie rozgrzeszona, bez mapy dalszej drogi do Boga, została jak pies przy stygnącym w sitowiu ciele.
Taka dusza jest ślepa i bezradna. Uparcie wraca do ciała, bo nie zna innego sposobu istnienia. Tęskni jednak do kraju, z którego pochodzi, w którym była od zawsze i z którego wypchnięto ją w świat materii. Pamięta go i wspomina, lamentuje i tęskni, ale nie wie, jak tam wrócić. Ponoszą ją fale rozpaczy. Wtedy opuszcza gnijące już ciało i na własną rękę szuka drogi. Wałęsa się po rozstajach, gościńcach, próbuje złapać okazję przy szosach. Przybiera różne postaci. Wchodzi w przedmioty i zwierzęta, czasem nawet w mało przytomnych ludzi, ale nigdzie już nie potrafi zagrzać miejsca. W świecie materii jest wygnańcem, nie chce jej też świat ducha. Żeby bowiem wejść do świata ducha, potrzebna jest mapa.
Po tych beznadziejnych wędrówkach dusza wraca do ciała albo do miejsca, gdzie opuściła ciało. Lecz zimne, martwe ciało jest dla niej tym, czym dla człowieka żywego zgliszcza domu. Dusza próbuje poruszyć martwym sercem, martwą, bezwładną powieką, ale nie starcza jej sił czy determinacji. Martwe ciało, zgodnie z boskim porządkiem mówi: nie. Ciało człowieka staje się więc znienawidzonym domem. Miejsce śmierci ciała zaś – znienawidzonym więzieniem duszy. Dusza topielca szeleści w trzcinach, udaje cienie, a czasem pożycza sobie od mgły jakiś kształt, dzięki któremu pragnie skontaktować się z ludźmi. Nie rozumie, dlaczego ludzie jej unikają, dlaczego budzi w nich przerażenie.
Tak też dusza Pluszcza myślała w swoim pomieszaniu, że nadal jest Pluszczem.
Z czasem w duszy Pluszcza zrodziło się jakieś rozczarowanie i niechęć do wszystkiego, co ludzkie. Plątały się w niej jakieś pozostałości starych, ludzkich czy nawet zwierzęcych myśli, jakieś wspomnienia i obrazy. Wierzyła więc, że odegra jeszcze raz moment katastrofy, moment śmierci Pluszcza lub kogoś innego, i to pomoże jej się uwolnić. Dlatego tak bardzo pragnęła znowu spłoszyć jakieś konie, przewrócić jakiś wóz i utopić jakiegoś człowieka. Tak z duszy Pluszcza narodził się Topielec.
Topielec obrał sobie na siedzibę leśny staw z groblą i mostkiem, a także cały las zwany Wodenicą oraz łąki od Papierni aż do Wydymacza, gdzie szczególnie obficie występowała mgła. Włóczył się po swoich włościach, bezmyślny i pusty. Tylko czasami, gdy spotykał człowieka lub zwierzę, ożywiało go uczucie złości. Jego trwanie nabierało wtedy sensu. Za wszelką cenę starał się wyrządzić napotkanej istocie jakieś zło, mniejsze czy większe, ale zło.
Topielec wciąż na nowo poznawał własne możliwości. Najpierw sądził, że jest słaby i bezbronny, że jest czymś w rodzaju zawirowania powietrza, lekkiej mgiełki, kałuży wody. Potem odkrył, że może się poruszać szybciej, niżby ktokolwiek mógł przypuszczać, samą myślą. O jakim miejscu pomyślał, zaraz mógł się tam znaleźć. W okamgnieniu. Odkrył też, że słucha go mgła, że może nią rządzić, jak chce. Może wziąć z niej siłę albo kształt, może poruszać całymi jej tumanami, zasłaniać nimi słońce, rozmazywać horyzont, przedłużać noc. Topielec uznał, że jest Władcą Mgły i od tej pory tak zaczął o sobie myśleć – Władca Mgły.
Władca Mgły najlepiej czuł się pod wodą. Całe lata leżał pod jej powierzchnią na łożu ze szlamu i gnijących liści. Oglądał spod wody zmieniające się pory roku, wędrówki słońca i księżyca. Spod wody widział deszcz, opadające jesienią liście, tańce letnich ważek, kąpiących się ludzi, pomarańczowe nóżki dzikich kaczek. Czasem coś go budziło z tego snu-nie-snu, czasem nie. Nie zastanawiał się nad tym. Trwał.
Czas starego Boskiego
Stary Boski całe życie przesiedział na dachu pałacu. Pałac był wielki, to i dach ogromny – pełen skosów, spadów i krawędzi. I cały kryty pięknym drewnianym gontem. Gdyby rozprostować pałacowy dach i rozłożyć na ziemi, nakryłby całe pole, jakie posiadał Boski.
Uprawianie tej ziemi zostawił Boski żonie i dzieciom – miał trzy dziewczyny i chłopaka, Pawła, zdolnego i postawnego. Sam co rano wchodził na dach i wymieniał nadgniłe lub zmurszałe gonty. Jego praca nie miała końca. Nie miała też początku, Boski nie zaczynał bowiem od jakiegoś konkretnego miejsca i nie posuwał się w konkretnym kierunku. Na kolanach badał metr po metrze drewnianego dachu i sunął to tu, to tam.
W południe przychodziła do niego żona z obiadem w dwojakach. W jednym naczyniu był żur, w drugim ziemniaki, albo kasza ze skwarkami i zsiadłe mleko, albo kapusta i ziemniaki. Stary Boski nie schodził na obiad. Podawano mu dwojaki na sznurze w wiaderku, w którym wjeżdżały na górę drewniane gonty.
Boski jadł, a żując rozglądał się wokół po świecie. Z dachu pałacu widział łąki, rzekę Czarną, dachy Prawieku i figurki ludzkie, tak maleńkie i kruche, że staremu Boskiemu chciało się na nie dmuchnąć i zwiać je ze świata jak śmieci. Przy tej myśli napychał usta kolejną porcją jedzenia, a na jego ogorzałej twarzy pojawiał się grymas, który mógłby być uśmiechem. Boski lubił tę chwilę każdego dnia, to swoje wyobrażenie rozdmuchiwanych na wszystkie strony ludzi. Czasem wyobrażał sobie nieco inaczej: jego oddech staje się huraganem, zrywa dachy z domów, obala drzewa, kładzie pokotem sady. Na równiny wdziera się woda, a ludzie na gwałt budują łodzie, żeby ocalić siebie i swój dobytek. W ziemi tworzą się leje, z których wybucha czysty ogień. Pod niebo wali para z walki ognia i wody. Wszystko drży w posadach i w końcu zapada się jak dach starego domu. Ludzie przestają być ważni – Boski niszczy cały świat.